— Rozumiem. — Skinął głową. — Widziałem cię w teatrze, twoje cierpienie, twoje współczucie dla tej dziewczyny. Widziałem też twoje współczucie dla Denisa, gdy zaoferowałem ci go. Ty sam umierasz, gdy zabijasz. Dlaczego zatem z taką namiętnością i z takim poczuciem sprawiedliwości chcesz nazwać siebie dzieckiem Szatana!
— Bo jestem złem, złem, jak każdy żyjący wampir! Zabijałem, zabijam i będę to robił. Dobrałem się do tego chłopca, Denisa, kiedy mi go dałeś, choć nie mogłem przecież przewidzieć, czy przeżyje czy nie.
— Dlaczego zatem uważasz, że jesteś równie zły jak inne wampiry? Czyż nie ma pewnej gradacji zła? Czy zło dla ciebie jest wielką niebezpieczną otchłanią, w którą wpada się po pierwszym grzechu?
— Tak, myślę, że tak — odrzekłem. — Dla mnie to nie jest takie logiczne, jak ty to przedstawiasz, ale równie ciemne, puste. I nie ma żadnego pocieszenia czy ukojenia.
— Nie jesteś jednak tu zupełnie uczciwy — oświadczył po raz pierwszy z pewną ekspresją w głosie. — Z pewnością widzisz różne stopnie i zróżnicowanie dobroci. Jest dobroć dziecka, którą jest niewinność, jest i dobroć mnicha, który zrezygnował ze wszystkiego i prowadzi życie pełne samowyrzeczeń i oddania się innym. Dobroć świętych, dobroć rzetelnych gospodyń domowych. Czy we wszystkich tych przypadkach jest taka sama?
— Nie. Ale równie i nieskończenie odmienna od zła — odpowiedziałem.
Nie wiedziałem, czy dobrze rozważyłem te rzeczy. W tej chwili jednak mówiłem o nich jak o przemyśleniach. Były to moje najgłębsze odczucia, teraz po prostu werbalizowane, gdyż nigdy przedtem nie rozmawiałem o tym z nikim. Uważałem się wtedy za kogoś, kto w pewnym sensie ma bierną duszę i umysł. To znaczy, że mój umysł mógł tylko prawidłowo funkcjonować, formułować myśli z całego zamętu w głowie, pełnego tęsknot i bólu, kiedy stykał się z innym umysłem, był zapładniany przezeń, gdy był głęboko poruszony obecnością innego i zmuszany do formułowania konkluzji. Odczuwałem teraz niezwykle silne uczucie uwolnienia się od samotności. Przypomniałem sobie podobną chwilę całe lata temu, w poprzednim wieku, gdy stałem u stóp schodów w domu Babette i odczuwałem tę ustawiczną frustrację wspólnych lat z Lestatem. I potem ujrzałem to namiętne i skazane na zgubę uczucie do Klaudii, które pozwalało samotności wycofać się za łagodny parawan oddawania się zmysłom, tym samym zmysłom, które jednocześnie tęskniły do zabijania. Zobaczyłem także ten opustoszały szczyt górski we wschodniej Europie, gdzie stanąłem naprzeciwko wampira pozbawionego rozumu i zabiłem go w ruinach klasztoru. I zdało się, jakby ta wielka tęsknota mojej duszy znów się obudziła i wymagała na nowo zaspokojenia. Czułem to wszystko mimo wypowiedzianych słów: „Ale to równie ciemne, równie puste. I nie ma żadnego pocieszenia czy ukojenia”.
Spojrzałem na Armanda, na jego duże brązowe oczy w tej napiętej i ponadczasowej twarzy przyglądającej mi się raz jeszcze, tak jak przygląda się obrazowi, i poczułem powolne wyłączanie się ze świata fizycznego, który tak do mnie przemawiał w sali balowej. Powróciły deliryczne stany sprzed lat, przebudzenie potrzeby tak strasznej, że już sama obietnica jej spełnienia zawierała w sobie trudną do wytrzymania możliwość rozczarowania. A przecież istniało nadal to pytanie, to okropne, odwieczne, nurtujące pytanie o zło.
Myślę, że przytknąłem ręce do głowy, jak to czynią ludzie śmiertelni, gdy są głęboko wzburzeni i zmęczeni. Instynktownie zakrywają twarz, dotykają mózgu, jak gdyby mogli go dosięgnąć poprzez kości czaszki, i masują, przywracając go z agonii na powrót do życia.
— A jak osiąga się to zło? — zapytał. — Jak traci się łaskę i staje się w jednej chwili złym, jak ów trybunał pospólstwa podczas rewolucji francuskiej lub równie okrutnym jak rzymscy imperatorowie? Czy wystarczy nie uczestniczyć we mszy w niedzielę, czy ugryźć hostię lub ukraść bochenek chleba… lub przespać się z żoną sąsiada?
— Nie… — Potrząsnąłem głową. — Nie.
— Ale jeśli nie ma stopniowania zła, a samo zło istnieje, to wystarczy jeden grzech. Czy nie to chcesz powiedzieć? Że Bóg istnieje i…
— Nie wiem, czy Bóg istnieje — odparłem. — I z tego, co wiem… Nie ma Boga.
— Zatem grzech jest bez znaczenia — powiedział. — I nie przez grzech osiąga się zło.
— To nieprawda. Ponieważ jeśli nie ma Boga, to my jesteśmy stworzeniami obdarzonymi największą świadomością we wszechświecie. Tylko my rozumiemy i zdajemy sobie sprawę z upływu czasu i wartości każdej minuty ludzkiego życia. A to, co składa się na zło, prawdziwe zło, to odebranie życia pojedynczemu człowiekowi. To, czy człowiek umrze jutro czy może pojutrze, nie ma znaczenia. Ponieważ jeśli Boga nie ma, to życie… każda jego sekunda… to wszystko, co mamy.
Armand usiadł głębiej w fotelu, jakby zrobił przerwę w naszej rozmowie, jego wielkie oczy zwęziły się, a potem utkwił je w żarze ognia. Po raz pierwszy od chwili, kiedy przyszedł po mnie, odwrócił wzrok. Zdałem sobie sprawę, że przyglądam mu się nie obserwowany przez niego. Siedział tak przez dłuższy czas i zdawało mi się, że prawie czuję jego myśli, jak gdyby były obecne w powietrzu jak dym. Nie mogłem ich odczytać oczywiście, ale czułem ich siłę. Choć jego twarz była twarzą młodzieńca, co jak zresztą wiedziałem, nic nie oznacza, wydawał się nieskończenie stary, dojrzały, mądry. Nie potrafiłem tego zdefiniować, ponieważ nie mogłem wytłumaczyć, w jaki sposób młodzieńcze rysy jego twarzy i jego oczy wyrażające niewinność, jednocześnie wskazywały na wiek i doświadczenie.
Wreszcie Armand wstał z założonymi luźno rękoma i spojrzał na Klaudię. Jej milczenie było dla mnie zrozumiałe. Te pytania jej nie dotyczyły, nie interesowały, choć była zafascynowana osobą Armanda, czekała na niego i bez wątpienia cały czas, gdy przemawiał do mnie, uczyła się od niego. Ale zrozumiałem jeszcze coś, teraz, gdy widziałem ich spoglądających na siebie. Ciało Armanda było całkowicie pod jego kontrolą, pozbawione zwyczaju ludzkich gestów, gestów, których przyczyna leży w konieczności, rytualnym falowaniu duszy. Jego bezruch był nieziemski. Ona posiadała zdolność takiego samego bezruchu. Wpatrywali się w siebie z nadprzyrodzonym zrozumieniem, z którego byłem po prostu wykluczony.
Byłem czymś kręcącym się i wibrującym dla nich, tak jak ludzie śmiertelni dla mnie. I wiedziałem, gdy wreszcie Armand zwrócił się w moją stronę, że zrozumiał, iż Klaudia nie wierzy lub nie podziela mojego pojęcia zła.
Podjął rozmowę bez najmniejszego uprzedzenia.
— Tak, to jest właśnie prawdziwe zło — rzucił w stronę płomieni.
— Tak — odpowiedziałem, czując, że ten wszechpożerający temat odradza się na nowo.
— To prawda — potwierdził, szokując mnie i jeszcze bardziej pogłębiając mój smutek i rozpacz.
— Więc Bóg nie istnieje… nic nie wiesz o jego istnieniu?
— Absolutnie nic — odpowiedział.
— Żadnej wiedzy o Nim! ? — zapytałem raz jeszcze, nie bacząc na moją prostoduszność i żałosny ludzki ból.
— Żadnej — odparł.
— I żaden wampir tutaj nie prowadził rozmowy z Nim czy z diabłem!
— Żaden, którego kiedykolwiek znałem — odpowiedział w zamyśleniu, ogień tańczył w jego oczach. — A o ile wiem, dzisiaj, po czterystu latach, jestem najstarszym żyjącym wampirem na świecie.
Spojrzałem na niego zdumiony.