Teraz i Santiago przyjął tę samą manierę.
— O tak, opowiedz nam o zlotach czarownic i o ziołach, które czyniły cię niewidocznym — uśmiechnął się. — I o paleniu na stosach!
Armand utkwił wzrok w Klaudii.
— Strzeżcie się tych potworów — odrzekł wreszcie i z wyrachowaniem przeniósł go na Santiago, a potem na Celestę. — To upiory. Zaatakują was, jakbyście byli ludźmi.
Celesta wzruszyła ramionami, mrucząc coś pod nosem z pogardą, jak arystokratka mówiąca o wulgarnych i prostych kuzynach, którzy niestety noszą to samo nazwisko. Ja jednak przyglądałem się Klaudii, bo zdawało mi się, że jej oczy znów pokryły się mgiełką jak poprzednio. Odwróciła nagle wzrok od Armanda.
Dało się słyszeć głosy innych. Zrobił się szum. Afektowane głosy, typowe dla przyjęć. Rozmawiali o swoich dzisiejszych ofiarach, zabijaniu, opisywali to lub tamto spotkanie bez cienia emocji. Jakiś wysoki chudy wampir był właśnie atakowany w rogu za niepotrzebne romantyzowanie życia ludzkiego, za brak ducha, za odmowę robienia tego, co sprawia najwięcej przyjemności, gdy chwila po temu. Był prostoduszny, wzruszał ramionami, wolno cedził słowa i wpadał w długie, uparte milczenie. Równie dobrze mógł odejść już do swej trumny, jak i pozostać tutaj. A przecież ciągle tu jeszcze był, przytrzymywany presją tej niesamowitej grupy, która uczyniła z nieśmiertelności klub absolutnych konformistów. Ciekawe, jakie byłyby wrażenia Lestata na temat tego, co się tutaj działo? Może był tutaj? Co sprawiło, że opuścił to miejsce? Nikt nie mógł mu rozkazywać — to on był panem swojej małej grupy. Jakże spodobałaby im się jego pomysłowość, jego zabawy w kotka i myszkę z ofiarą. I marnotrawstwo… to słowo, które było tak ważne dla mnie, gdy sam zaczynałem życie jako wampir, a które tak często słyszałem z jego ust. „Zmarnowałeś” okazję zabicia tego dziecka, „zmarnowałeś” okazję napędzenia strachu tej biednej kobiecie czy doprowadzenia tego mężczyzny do obłędu, choć wystarczało tylko pokazać jeszcze jakąś niesamowitą sztuczkę.
Czułem zawroty w głowie. Zwykły ludzki ból głowy. Marzyłem o tym, aby znaleźć się jak najdalej od tych wampirów i jedynie odległa postać Armanda trzymała mnie tu na miejscu. Wydawał się wyobcowany pośród innych, choć często odpowiadał na pytania, kiwał głową, tu i tam dopowiadał jakąś uwagę, tak że zdawał się ich częścią. Jego dłoń z rzadka tylko unosiła się znad oparcia fotela w kształcie lwiej łapy. Moje serce rosło, gdy widziałem go takim, gdy widziałem, że nikt spośród tego małego tłumu nie przykuwał jego uwagi, tylko ja, i nikt poza mną nie wytrzymuje jego wzroku. A jednak myślami był gdzie indziej, tylko jego wzrok powracał do mnie. Jego ostrzeżenie brzmiało mi w uszach, a przecież nie zważałem na nie. Pragnąłem wydostać się z teatru i uporządkować wreszcie informacje, które i tak były właściwie bezużyteczne i nieskończenie nudne.
— Ale czy nie popełniacie przestępstw, zwykłych przestępstw? — pytała Klaudia. Jej wzrok znowu był utkwiony we mnie.
— Przestępstwo! Nuda! — wykrzykiwała Estella, wskazując białym palcem na Armanda. Zaśmiał się cicho do niej ze swojego odległego miejsca na końcu sali. — Nuda to śmierć! — krzyknęła Estella i obnażyła swoje kły wampira, a Armand przyłożył dłoń do czoła w teatralnym geście przestrachu i przerażenia.
Ale Santiago, przyglądający się temu wszystkiemu z rękoma założonymi do tyłu, postanowił interweniować.
— Przestępstwo! — powiedział. — Tak, są przestępstwa. Są przestępstwa, za które gonilibyśmy za wampirem tak długo, aż byśmy go zniszczyli. Czy potrafisz zgadnąć, jakie to przestępstwa?
— Przesunął wzrok z Klaudii na mnie i z powrotem na jej nieruchomą jak maska twarz. — Powinnaś wiedzieć, ty, która jesteś taka skryta i nic nie mówisz o wampirze, który ciebie stworzył.
— A to dlaczego? — zapytała, otwierając szerzej oczy, choć jej dłonie nadal nieruchomo spoczywały na kolanach.
Wokół dało się słyszeć uciszające syki. Wszystkie twarze obróciły się w stronę Santiago. Stał z jedną nogą do przodu, z rękoma założonymi do tyłu, górując nad Klaudią. Jego oczy zabłysły, gdy zdał sobie sprawę, że teraz on ma głos. Ruszył się i podszedł do mnie, kładąc mi swą dłoń na ramieniu.
— A może ty potrafisz zgadnąć, jakie to przestępstwo? Czy twój wampir-mistrz nie powiedział ci tego?
I powoli, wyciągając mnie na środek tymi zaborczymi rękoma, parę razy poklepał mnie lekko po sercu, które już zaczynało bić szybciej.
— Jakie to przestępstwo, które oznacza śmierć dla każdego wampira, który je popełnił. To zabicie jednego z nas, zabicie kogoś z własnego gatunku!
— Aaaa! — wykrzyknęła Klaudia i wybuchła salwą śmiechu. Teraz ona wstała i szła przez salę z szumem swojego lawendowego jedwabiu. Biorąc mnie za rękę, powiedziała: — A już się bałam, że to urodzić się na podobieństwo Wenus, z piany, jak my. Wampir-mistrz! Chodź, Louis, idziemy już. — Dała mi znak, gdy odciągała mnie od towarzystwa.
Armand zaśmiał się. Santiago pozostał nieporuszony. Wreszcie Armand powstał, gdy dochodziliśmy już do drzwi.
— Zapraszamy was tu jutro — powiedział. — I pojutrze.
Sądzę, że odzyskałem oddech dopiero, gdy znaleźliśmy się na ulicy. Deszcz nadal padał i cała ulica wydawała się przemoczona i opustoszała choć piękna. Parę rozrzuconych kawałków papieru wirowało na wietrze, jakiś błyszczący od deszczu powóz przejechał wolno z rytmicznym stukotem końskich kopyt. Niebo było w kolorze bladego fioletu. Szedłem szybko z Klaudią obok siebie, początkowo prowadząc ją, potem jednak zniechęcony odległością, jaką mieliśmy jeszcze przebyć, wziąłem ją na ręce.
— Nie podobają mi się — powiedziała Klaudia z wściekłością, gdy zbliżaliśmy się do hotelu „Saint-Gabriel”. Nawet skąpany w świetle wielki hol był jeszcze w sennym letargu, tuż przed brzaskiem. Błyskawicznie przemaszerowałem przed zaspanymi recepcjonistami, ich wydłużonymi twarzami przy biurkach.
— Szukałam ich po całym świecie, a teraz pogardzam nimi! — Odrzuciła daleko swoją pelerynę i weszła na środek pokoju. Deszcz zacinał w duże okna balkonowe. Zapaliłem światła, jedno po drugim i podniosłem kandelabr do gazowych płomieni, jakbym był Lestatem lub Klaudią. Potem, tak jak przewidywałem, zapadłem w ciemnobrązowy, atłasowy fotel kompletnie wyczerpany. Przez chwilę zdawało się, że cały pokój płonie wokół nas. Gdy jednak utkwiłem wzrok w oprawionym w złotą ramę obrazie z pastelowymi drzewami i spokojnymi wodami, zaklęcie minęło. Nie mogli nas tu dotknąć, a przecież wiedziałem, że oszukuję siebie, i że to kłamstwo, głupie kłamstwo.
— Jestem w niebezpieczeństwie, w niebezpieczeństwie — powiedziała Klaudia z błyskiem gniewu w oczach.
— Ale skąd mogą wiedzieć, co z nim zrobiliśmy? Poza tym MY jesteśmy w niebezpieczeństwie! Sądziłaś, że nie uznaję swojej winy i swojego udziału? A nawet gdybyś tylko ty była winna… — Wyciągnąłem do niej rękę, by przysunęła się bliżej, ale jej pełne wściekłości spojrzenie posadziło mnie z powrotem na miejscu. — Czy myślisz, że zostawiłbym cię w niebezpieczeństwie?
Uśmiechnęła się. Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom.
— Nie, wiem, że nie, Louis. Nie zostawiłbyś mnie. Zagrożenie trzyma cię przy mnie…
— Miłość trzyma mnie przy tobie — powiedziałem cicho.
— Miłość — zadumała się. — Co ty rozumiesz przez miłość? — A potem, jakby widziała ból malujący się na mojej twarzy, podeszła bliżej i położyła dłonie na moich policzkach. Była zimna, jej głód nie został dziś zaspokojony, tak jak i ja byłem zimny i mój głód krwi także nie został zaspokojony. Ten śmiertelny chłopak tylko nas rozdrażnił, ale nie zaspokoił naszego pragnienia krwi.