Uzasadniona zazdrość matematyków wobec fizyków jest dość powszechna. I wcale im (matematykom) nie chodzi o Nagrodę Nobla, której za osiągnięcia w matematyce się nie przyznaje (matematycy mają swoją, jednakże mało znaną i raczej symboliczną finansowo nagrodę w postaci tzw. medalu Fieldsa). Bardziej im chodzi o arogancję fizyków i permanentne spychanie matematyki w cień. Przypomina mi się w tym momencie – ponoć prawdziwa – anegdota, którą z lubością opowiadają sobie matematycy, gdy wypiją trochę więcej wina. Swego czasu Gottfried Wilhelm Leibniz (1646-1716), wybitny niemiecki matematyk, odkrywca systemu zerojedynkowego (binarnego), na którym bazuje funkcjonowanie komputera, uczestniczył w kongresie fizyków. Podsumowując obrady kongresu, jakiś młody arogancki fizyk przekroczył granice cierpliwości Leibniza, wygłaszając, notabene fałszywą, tezę, że fizyka całkowicie zastąpiła matematykę, bez matematyki świat byłby opóźniony co najwyżej o tydzień, bowiem fizycy i tak wszystko sami by wymyślili. W tym momencie Leibniz bardzo się ponoć zdenerwował, poprosił o głos i powiedział:
„To racja, co pan mówi, kolego. Świat bez matematyków byłby opóźniony tylko o tydzień. Ale o ten tydzień, w którym Bóg tworzył świat”.
Jean-Pierre tak naprawdę zaczął mnie lubić dopiero po tym, gdy opowiedziałem mu tę anegdotę. Ja, fizyk z wykształcenia.
Dla mojego francuskiego kolegi fizycy zajmują się jedynie przygnębiającą z natury rzeczy materią nieożywioną (biolodzy to co innego!), podczas gdy matematyka jako nauka jest czymś magicznym, a każdy matematyk jest odkrywcę, a nie zwykłym wynalazcę.
Poza tym świat, który odkrywa matematyk, jest światem idealnym. Jean-Pierre, wskazując na ten idealizm, powołuje się na największe matematyczne sławy takie jak Carl Gauss (1777-1855) czy G.H. Hardy (1977-1947). Gauss twierdził, że „istnieje tylko jedna nauka, teoria liczb, która jest tak odległa od zwykłej ludzkiej działalności, że na zawsze pozostanie czysta i nieskażona”. Z kolei Hardy był absolutnym apologetą matematyki i uważał, że „nikt nie odkrył jeszcze żadnego wojennego celu, któremu miałaby służyć teoria liczb”. Nie zgadzam się z idealizowaniem matematyki przez Jean-Pierre'a i to niezależnie od tego, na kogo się przy tym powołuje. Amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego zatrudnia więcej matematyków niż największe amerykańskie uniwersytety. Nie podejrzewam, że zajmują się oni tam całymi dniami matematycznymi teoriami zapewnienia pokoju na świecie. Ale Jean-Pierre ma głównie na myśli intencję, a nie skutki odkryć matematycznych. Do takich odkryć – cały czas cytuję Jean-Pierre'a – nie wystarczy tylko wiedza i talent. Do tego potrzebne jest natchnienie. Tak jak do pisania poezji. U Jean-Pierre'a natchnienie przychodzi wraz z nadejściem kobiety Ponieważ natchnienie nie jest stanem permanentnym, więc musi przychodzić i odchodzić. I w ten oto prosty sposób matematyka została powiązana z poezję, a poezja z kobietami. Żeby tworzyć dobrą matematykę, trzeba postrzegać ją jako rodzaj poezji, a dobra poezja – o czym wiemy wszyscy – bez kobiet (i bardzo często bez wina) powstać nie może. Twierdząc to, mój francuski kolega nie jest oryginalny, bowiem parafrazuje pogląd innego Francuza, poety, prozaika, dramaturga, reżysera filmowego, malarza, rzeźbiarza, rysownika i skandalisty Jeana Cocteau (1889-1963), który rozpowszechniał wszem i wobec swoją złotą myśl, że „poezja jest nauką ścisłą”. Wprawdzie ta myśl odwraca kierunek rozumowania, ale sens jest ten sam. Ten sam był zresztą stosunek Cocteau do roli muzy (niekoniecznie kobiety) w tworzeniu. Swoje największe dzieło, dramat „Orfeusz”, stworzył Cocteau po śmierci swojego nieletniego kochanka (młodzieniec miał 15 lat i gdy doszło do ich intymnego związku, Cocteau miał 29 lat), także pisarza, Raymonda Radiguet.
Mój kolega, Francuz, jest więc z krwi i kości matematykiem, i perfekcyjnie uwodzi kobiety. Jest przy tym chuderlakiem, ma odstające uszy i większość brunetek, blondynek i szatynek, które sprowadzał do biura, była wyższa od niego. Jean-Pierre butnie twierdzi, że tylko Francuzi opanowali sztukę flirtu do perfekcji i on jest tego najlepszym dowodem. Uzasadnia to ich narodową mentalnością. Gdy flirtuje Niemiec lub Polak to jego zdaniem robi to tak, jakby programował komputer lub inwestował w akcje na giełdzie: najważniejszy jest dla niego cel. Gdy mu się nie uda osiągnięć celu, jest rozgoryczony i obrażony jak chłopiec, którego zawstydzono przed całą klasą. Francuzi z kolei flirtują inaczej. Gdy upatrzona kobieta za trzecim razem mówi nie, to próbują czwarty raz. Po prostu! Celem jest sam flirt, a nie to, co ma z niego wynikać. Niemcy lub Polacy zainteresowani są jedynie premierowym przedstawieniem. Francuzi w trakcie każdego, nawet ostatniego, przedstawienia grają tak, jakby to była premiera. Poza tym dla Francuzów żadne przedstawienie nie jest ostatnim. Hołdują oni bowiem założeniu, że mężczyzna powinienem zdobywać kobietę, ale nigdy nie powinien jej zdobyć. Gdy zdobędzie, to znaczy, że czas skończyć spektakl. Chyba że w międzyczasie stracił dla niej rozum (co mu zdarzyło się w życiu tylko dwa razy, był wtedy bardzo młody i niedoświadczony). Zdolność do utraty rozumu jest dla Jean-Pierre'a także powiązana z cechami narodowymi. Niemiec na przykład o wiele częściej traci rozum dla swojego mercedesa niż dla swojej kobiety.