Выбрать главу

Wielu biologów ewolucyjnych nie zgadza się z Fisher twierdząc, że orgazm u kobiety to nic innego niż tylko przypadkowy efekt uboczny męskiego orgazmu, i jako taki nie przynosi żadnych konkretnych ewolucyjnych zysków. Podobnie jak zupełnie niepotrzebne są mężczyźnie brodawki na piersiach. Są, ale gdyby ich nie było, to ewolucji także nic do szczęścia by nie brakowało. Naukowcy ci wyrażają opinię, że gdyby orgazm kobiety przynosił prokreacji (ewolucyjnie rzecz biorąc) jakieś korzyści, to kobieta miałaby go – tak jak mężczyzna -zawsze. Odpowiedź Fisher na ten argument (odtwarzam za wywiadem, którego udzieliła ostatnio niemieckiej prasie) jest nie tylko rzeczowa, ale i moim zdaniem bardzo piękna. Orgazm jest dla kobiety najbardziej zmysłowym przeżyciem i w związku z tym – to jest logiczne – przedkłada ona, ponad innych mężczyzn, tego mężczyznę, z którym orgazm osiąga. Orgazm staje się dla kobiety przyrządem pomiarowym, którym mierzy oddanie swojego partnera. Ten, który z cierpliwością stara się kobiecie orgazm zapewniać, zwiększa swoje szanse na to, że kobieta przy nim pozostanie. Poza tym oznacza to dla niej, że taki partner będzie nie tylko dobrym kochankiem, ale także dobrym, troskliwym ojcem ich dzieci. W odróżnieniu od niecierpliwego egocentryka, który interesuje się jedynie swoim orgazmem. W ten sposób kolejny raz orgazm kobiety sprzyja i zachęca ją do prokreacji, która dla ewolucji i przetrwania gatunku jest najważniejsza.

Zgodzi się Pani jednak ze mną, że mało kto myśli w łóżku o ewolucji, prawda? Wszyscy myślą tylko o tym jednym. I mają rację…

Pozdrawiam serdecznie,

JIW

PS Pytanie #6: Czy uważa Pani, że Fisher jest feministką?

Warszawa, wtorek

Panie Januszu,

czy aby nie zaczynamy przypominać pary staruszków siedzących na balkonie w „Muppet Show”, którym nic nigdy się nie podoba? Coś zawsze jest za staromodne albo za awangardowe. Za naszych czasów, panie, to było inaczej itd. To prawda, bo dzisiejszy czternastolatek, Panu ani innym panom nic nie ujmując, nie o jednym mógłby opowiedzieć, a może i nie jednego nauczyć. No tu chyba przesadziłam, ale to tak dla ubarwienia. Pamiętam, że ja także mniej więcej w wieku Pańskich córek czytałam „Braw”, tyle że wtedy bardziej interesowały mnie modne i zupełnie u nas niedostępne ciuchy na zdjęciach niż będące konsekwencją ich zdejmowania zabawy pod prysznicem.

A co do orgazmu, to znowu wydaje mi się, że go Pan rozpracowuje z typowo męskiego punktu widzenia i bez urazy, podobnie jak większość magazynów dla kobiet, które w tym temacie znalazły niewyczerpane możliwości zapełniania kolumn przez wiele kolejnych miesięcy. Orgazm jest albo go nie ma. Łechtaczkowy, waginalny, udawany czy prawdziwy, wielokrotny itd. Dla jednych to rzadkie objawienie, dla innych codzienność. W tym, co Pan napisał, jednak coś innego poruszyło moją wyobraźnię niż brak czy też istnienie megaorgazmu. Ta cała walka o ogień. Co by się stało, gdyby na samym początku to kobiecie znudziło się bycie czujną uczestniczkę miłosnego aktu i przestałaby wypatrywać lwa, który miałby ochotę rozszarpać na kawałki kopulującego z nią kochanka? Co więcej, co by się stało, gdyby do takiego lenistwa i niesubordynacji zachęciła pozostałe koleżanki? Odwróciłyby się role. On, ojciec Polak, a ona, matka sufrażystka? Poza wszystkim o istnieniu pani dr O'Connell natychmiast należałoby powiadomić, a może już się tak stało, scenarzystów z Hollywood i w głównej roli obsadzić Cate Blanchet, która całej sprawie swą wyrazistą grą nadałaby merytorycznej głębi. Wiem, Panie Januszu, już mnie Pan do tego przyzwyczaił, że podchodzi do całej sprawy ultranaukowo, ale powiem Panu, że ja w tej sferze zdecydowanie jestem za uproszczeniem. Mieć orgazm albo go nie mieć? To wcale nie tak dramatyczne pytanie. Ważniejsze z kim!!!