Pozdrawiam i wielu naukowych lektur przed zaśnięciem życzę,
MD
PS Fisher jest po prostu mądrą kobietą.
Nowy Jork, środa późnym wieczorem
Pani Małgorzato,
jestem w Nowym Jorku.
Rzadko które miasto, poza Toruniem i ostatnio Frankfurtem nad Menem, ma dla mnie takie znaczenie jak to. Zatrzymałem się tutaj na kilkanaście godzin w drodze do Chicago, gdzie wezmę udział w Targach Książki. W Chicago znajduje się kilkanaście polskich księgarń, żyje tam ponad milion ludzi określających się Polakami, niektórzy czytają polskie książki i wśród tych, wielu przeczytało moje. Organizator Targów (tak naprawdę będzie to najzwyklejszy kiermasz, jak podpowiada mi doświadczenie) uważał, że jest to wystarczający powód, abym się tam stawił. Zgodziłem się. Pod warunkiem że przylecę do Chicago z międzylądowaniem w Nowym Jorku.
Dawno temu spędziłem w tym mieście tylko jedną pięćdziesiątą mojego dotychczasowego życia. Pozornie niewiele. W wielu eksperymentach z fizyki 0,2% to o wiele mniej niż tolerancja błędu, który jako zbyt mały nie zakłóca wyników pomiaru i można go w związku z tym całkowicie pominąć. Ale życie to coś więcej niż eksperyment z fizyki. Życia nie można powtórzyć, a „błąd pomiaru” to czasami jedyny i ostatni błąd, jaki popełniamy. Albo jedyny powód, dla którego warto było wziąć udział w eksperymencie. Mnie ten rok ukształtował i nieodwracalnie zmienił mój sposób patrzenia na świat. Gdy czasami obracam głowę i spoglądam wstecz (ostatnio zdarza mi się to chyba zbyt często) na swoją biografię, to wydaje mi się, że 12 miesięcy, które przeżyłem (słowo „spędziłem” byłoby tutaj nieadekwatnym uproszczeniem) w Nowym Jorku, było rodzajem inicjacji. Wierzę, nawet jeśli to pogańskie, że mężczyźni powinni podlegać procesowi inicjacji. Spotykałem i ciągle spotykam na swojej drodze wielu mężczyzn, którzy dotychczas nie zostali poddani lub nie przeszli procesu inicjacji. Niektórzy z nich byli lub są starsi ode mnie. Do dnia dzisiejszego pozostali nieodpowiedzialnymi chłopcami, którym się wydaje, że to, co głównie odróżnia chłopca od mężczyzny, to cena ich zabawek. Dlatego jestem za inicjacją. Mężczyzna po inicjacji mógłby dostawać odpowiednie zaświadczenie, kobiety wiedziałyby dzięki temu, z kim mają do czynienia, a wyborcy nie wybieraliby do sejmu „chłopaczków”. Kobiety, moim zdaniem, inicjacji nie potrzebują. Mają w swoim życiu tak wiele nieodwracalnych wydarzeń inicjacyjnych (pierwsza menstruacja, utrata dziewictwa, pierwszy mąż, pierwsza teściowa, pierwsze dziecko), że nakłanianie ich na przykład do przejścia gołymi stopami po rozżarzonych węglach uważam za zupełnie zbędne. Nie sądzi Pani, że obrządek inicjacji mężczyzn powinno się przywrócić odpowiednią ustawą? Nie musi to być od razu indiańska próba bólu, odwagi lub ceremonia mieszania krwi z naciętych nożem ran na przedramieniu. Wystarczy na przykład, że wysadzi się mężczyznę i pozostawi samemu sobie na jakiejś wyspie. Najlepiej na Manhattanie…
W październiku 1983 roku wysiadłem z samolotu LOT-u na lotnisku w Nowym Jorku. Miałem tu robić doktorat z informatyki jako stypendysta polsko-amerykańskiej Fundacji Kościuszkowskiej. Mała walizka, kilkanaście dolarów w kieszeni kupionych od „konika” pod Peweksem, i głębokie przekonanie, że jestem wybrańcem. Fundacja robiła wszystko, abym tak się czuł. Nieustannie powtarzano mi, że „Fundacja nie daje stypendiów każdemu, daje tylko najlepszym”. Długotrwały proces selekcji kandydatów na stypendystów przypominał momentami konkurs na przyszłych laureatów Nagrody Nobla olimpiadę lingwistyczną i rozmowy kwalifikacyjne na stanowisko szefa wielkiej międzynarodowej korporacji. Brakowało tylko testów na wykrywaczu kłamstw o miłości do Ameryki i konieczności dostarczenia zaświadczeń o dobrym prowadzeniu.