Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że wbrew pozorom nie ma w tym pytaniu żadnego uproszczenia i nie ma także w nim nic, co mogłoby obrazić lub urazić ludzi wierzących (do których się zaliczam). Jeżeli bóg istnieje i istniał zawsze, to fakt, że transcendentalność (celowo unikam słowa „religijność”; transcendentalność jest zdolnością człowieka do przyjmowania doświadczeń znajdujących się poza granicami ludzkiego umysłu, a religijność to ekspresja religii, która z kolei jest doktryną definiującą stosunek człowieka do sacrum; bardzo często sacrum utożsamia się z jednym bogiem pojmowanym jako byt transcendentny) ludzką da się związać z obecnością i działaniem pewnego genu lub grupy genów, w żadnym wypadku nie zmieni tego faktu. Istnieje bóg i być może istnieje przyporządkowany mu gen. Jedno nie wyklucza drugiego. Istnienia DNA i genów nie podważa nawet Radio Maryja. Nie może podważać bowiem genetyka jest obecna i uznana w nauczaniu Kościoła, który ze spokojem i bezpośrednio odnosi się do genomu i dziedziczności Pamiętam, jak swego czasu przeczytałem teologiczne opracowanie sygnowane przez Watykan, w którym rozważa się problematykę i interpretację grzechu pierworodnego. Z pewnym radosnym zdumieniem znalazłem tam takie oto zdania:
„Kościół uczy, że przekazywanie grzechu pierworodnego dokonuje się przez zrodzenie. Nie chodzi jednak o dziedziczenie genetyczne: grzech pierworodny nie jest zapisany w ludzkich genach”.
Jeżeli Bóg stworzył człowieka łącznie z DNA w jądrach wszystkich jego komórek, to mógł przecież w swojej mądrości zadbać również o to, żeby zarezerwować sobie swój własny gen. Z drugiej strony jeśli Boga nie ma i został na pewnym etapie rozwoju wymyślony przez ludzi, dla potrzeb ewolucyjnego zachowanie gatunku, to tym bardziej transcendentalność Homo sapiens musi przełożyć się na genetykę i naturalnym jest, że w pewnym momencie pojawi się ktoś, kto będzie chciał zlokalizować ten gen w ludzkim genomie.
Taki ktoś się właśnie pojawił. Jest biologiem molekularnym, nazywa się Dean H. Hamer i twierdzi, że.jeżeli w umyśle ludzkim jest miejsce dla boga, to tym bardziej jest w nim miejsce na pojęcie genu boga”. Dr Hamer jest szefem sekcji struktury i regulacji genów w Laboratorium Biochemii Narodowego Instytutu Raka Stanów Zjednoczonych. Zajmuje się między innymi tym, co mnie od dawna bardzo interesuje: (bio)chemią pożądania. Jego (i dziennikarza Petera Copelanda) kontrowersyjną (nie dla mnie) książkę pt. „The Science of Desire: the Search for the Gay Gene and the Biology of Behavior” (Nauka pożądania: w poszukiwaniu genu homoseksualizmu i biologii zachowań), wyróżnioną w 1994 roku przez prestiżowy „The New York Times”, czytałem dobrych kilka lat temu. Teraz (2004) w USA pojawiła się nowa książka Hamera, jeszcze bardziej „kontrowersyjna”: „The God Gene: How Faith is Hardwired Into Our Genes” (Gen boga: jak wiara jest wbudowana w nasze geny). Przed dziesięcioma laty Hamer zlokalizował „gen homoseksualizmu”, teraz umiejscowił i nazwał „gen boga”. W języku niemieckim jest takie popularne powiedzenie: „Es ist echt ein Hammer”, co w luźnym tłumaczeniu znaczy „to jest naprawdę jak uderzenie młotem”. Dr Hamer uderzył kolejny raz. Nie daje (przynajmniej mnie) o sobie zapomnieć. I stoi za nim nauka, wyniki wieloletnich mozolnych badań oraz bardzo poważna instytucja, która ma w swoich aktach personalnych nazwiska noblistów. Wczoraj nad ranem po powrocie do hotelu z Blue Chicago nie chciałem spać. Najpierw blues, a potem Hamer. Niezwykła noc…
Gdzie jest więc ten gen boga i na czym on polega?
Pomyślałem właśnie, że będę kontynuował ten frapujący temat na ziemi, po wylądowaniu we Frankfurcie. Kapitan Schneider właśnie zapalił sygnał „zapiąć pasy” i ogłosił spokojnym głosem, że przed nami jest obszar turbulencji. Boję się „obszarów turbulencji”. Wyłączę teraz laptopa i postaram się przeczekać te turbulencje. Poprosiłem stewardesę, aby przyniosła mi małą butelkę bordeaux. Geny genami, ale przy winie lęk przed nadchodzącymi turbulencjami daje się przetrwać o wiele łatwiej. Może za to także odpowiada jakiś inny gen…
Pozdrawiam znad Atlantyku,
JLW
Warszawa, poniedziałek
Panie Januszu,
uwielbiam latać samolotami, chociaż za każdym razem, gdy zapinam pasy swego fotela, sprawdzam, czy na mojej szyi wisi oprawiony w złoty sznureczek turkus, który od zawsze należał do kobiet w naszej rodzinie. Towarzyszy mi wówczas – takie być może naiwne – poczucie, że i tym razem uchroni mnie on przed każdą turbulencją. Latam i latałam bardzo często, ale tylko raz, kiedy po starcie zgasło światełko „zapiąć pasy” i niespodziewanie odezwał się mocny głos stewarda „proszę natychmiast siadać na miejsca”, zamarło mi serce. Podaliśmy sobie z Dirkiem dłonie i byliśmy przekonani, nie trzeba było słów, że to już koniec. Jedyną myślą, jaka wówczas przyszła mi do głowy, była ta, że jeszcze na lotnisku we Frankfurcie zadzwoniłam do rodziców. Znali więc moje ostatnie minuty. Pewnie byłam wtedy gdzieś bardzo blisko paraliżującego strachu, którego musieli doświadczyć ci wszyscy, którym nie udało się szczęśliwie wylądować. To taka potwornie porażająca i zarazem słodka słabość. Jeszcze jesteś, a już cię nie ma. Podobnie jak Pan i pewnie miliony pasażerów, wsłuchuję się w to, jak brzmi głos pilota witającego pasażerów na pokładzie. Spięty? Nowicjusz czy stary wyjadacz? Raz, kiedy leciałam bardzo daleko na północ, wydawało mi się przez chwilę, że w samolocie zamilkły wszystkie silniki. Po minach obsługi zorientowałam się, że to tylko moje przesłyszenie albo niedosłyszenie. Nie wiem, czy słyszał Pan o katastrofie lotniczej sprzed lat, w której zginęło kilkaset osób lecących z Nowego Jorku do Paryża. Na pokładzie samolotu miała być jedna z Miss Polonia, ale spóźniła się na odprawę i nie odleciała. Szczęściara, powiesz? Tak, przez moment. Już wkrótce zginęła zasztyletowana przez nieznajomego adoratora na jednej z wrocławskich ulic. Do czego zmierzam? Człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Banał, a jednak. W kwestii latania trzeba więc także sobie odpuścić. Moja znajoma, która w ogóle mogłaby nie wychodzić z samolotu, twierdzi, że nie ma się czego bać, bo przecież pilot też chce wylądować. Chyba żeby akurat nie chciał. Ale wtedy ocieramy się już o Camusa i egzystencjalno-alkoholowe rozterki literackich bohaterów.