Выбрать главу

– Skąd wiesz?

– To akurat podsłuchałem. Ciągle byłem przed nimi, nie zwracali na mnie żadnej uwagi i gadali do siebie. W sobotę po południu mają się zebrać wszyscy razem i porozdzielać jakieś’ rzeczy, a o samo mieszkanie będą się dalej kłócić. Co do rzeczy, też się jeszcze nie pogodzili. Czesio tego nie słyszał, bo był za nimi, kawałek dalej.

– Nie szkodzi. I tak będzie stróżował. Trzeba popatrzeć w sobotę, czy nie wyrzucą czegoś do śmietnika…

– Śmietnika Czesio nie popuści – przerwał Pawełek stanowczo. – Nie mamy szans, chyba że go poszczujemy psem. Trzeba wykombinować coś innego, ale jeszcze nie wiem co.

A co u ciebie?

Sens pytania Janeczka zrozumiała bezbłędnie. Wypłukała ostatni talerz i zakręciła kran.

– Chała najzupełniej dokładna – oznajmiła zimno.

– Jak to? – zdziwił się Pawełek.

– Tak to. W ogóle nie ma takiego adresu. Taki dom nie istnieje.

– Jak to…? A co istnieje?

– Nic. Puste miejsce. Nieużytek. Znalazłam odpowiednią pocztę i spytałam. Nie ma takiego adresu. Pawełek przez chwilę przetrawiał informację.

– To co to ma znaczyć? Wyraźnie było przecież napisane, nie?

– Może nie tak całkiem idealnie wyraźnie… Obejrzałam to jeszcze raz przez różne lupy. Możliwe, że to wcale nie jest trzydzieści, tylko sto trzydzieści. Zupełnie inne miejsce i już nie zdążyłam tam pojechać. Trzeba będzie jutro.

– Jutro mieliśmy iść do tej pani Nachowskiej – przypomniał Pawełek. – Znów się rozdzielamy?

– Nie, do pani Nachowskiej powinniśmy iść razem, mnie się wydaje, że tak będzie lepiej. Poza tym zastanowiłam się i uważam, że najpierw może zajrzeć do klubu. Może ona tam będzie, może coś zobaczymy, może nie wiem co…

Pawełek rozważył kwestię i przyznał siostrze rację. Penetracja ulicy Bonifacego została ustalona na jutro i można było wreszcie zająć się badaniem łupu z szuflady.

Zapałki, połamanego papierosa i pół czystej, pogniecionej koperty Janeczka zdecydowała się wyrzucić od razu. Pinezki i mały, metalowy przedmiocik Pawełek przezornie schował. Obejrzany pod światło kawałek filmu nie wydawał się interesujący, widać było na nim krajobraz nad jakąś wodą i nic poza tym, zostawili go jednakże na wszelki wypadek. Ostatnia do zbadania była kartka i zapiski na niej.

– Po pierwsze, to jest połowa zawiadomienia z banku… – zaczęła Janeczka.

– Dolarowego – wtrącił Pawełek. – Matka takie dostaje.

– Wszystko jedno. Miał na koncie 376 dolarów i 24 centy. Musiało to być stare, bo podarł i pogniótł…

– Podarła i pogniotła – skorygował znów Pawełek. – Ta osoba, co umarła, to była baba. Mieszkała sama, jej mąż umarł dwadzieścia lat temu.

– Skąd wiesz?

– Podsłuchałem. To znaczy, wpadło mi w ucho, jak się polubownie umawiali na sobotę, jedna mówiła do drugiego, że testament jest nieważny, bo mąż umarł dwadzieścia lat temu, a żona przeżyła do tej pory, więc ta siostra nie ma nic do gadania.

– No i dlaczego tego od razu nie mówisz?

– A co nas to obchodzi? Mało ważne, co było dwadzieścia lat temu, ważne jest to co teraz!

– Ale o testamencie była mowa, nie? Dla nas jest ważne, kto po kim dziedziczy!

– No to przecież właśnie powiedzieli, że testament jest nieważny! Janeczka zastanowiła się przez chwilę.

– Czekaj. Jaka siostra?

– A skąd ja mam to wiedzieć? Jakaś siostra, tego męża, albo tej żony. Nie ma nic do gadania, tyle usłyszałem. Jak nie ma nic do gadania, znaczy nie dziedziczy, możemy się nią nie zajmować.

– No może… No dobrze, więc podarła i pogniotła, czyli sprawa banku do niczego. Z drugiej strony jest telefon.

– Myślisz…?

– No, a co to ma być innego? 42-86-34. I Przew. w nawiasie. Początek nazwiska, albo czegoś w tym rodzaju. Numer telefonu jakiegoś Przewa.

Pawełek przyjrzał się kartce gołym okiem i przez lupę, aczkolwiek cyfry i litery były duże i doskonale widoczne.

– W nawiasie, to czy ja wiem… – zauważył niepewnie. – Zadzwonić…?

– I co powiesz?

– Nie mam pojęcia… Janeczka pokręciła głową.

– Mam lepszy pomysł – oznajmiła dumnie. – Zadzwonić do biura numerów i zapytać, do kogo to należy.

– Pierwszorzędnie! – ucieszył się Pawełek.

– Ale to nie my – ciągnęła Janeczka, udoskonalając swój pomysł. – Zgadną, że nie jesteśmy dorośli i nic nam nie powiedzą Ktoś inny…

– Pani Amelia! – podsunął Pawełek bez namysłu. – Dobra jest do tych rzeczy, bo o nic nie pyta, tylko robi, co jej się każe. Dzwonimy?

– No pewnie. I to już!

Pani Amelii jednakże nie udało się złapać. W jej mieszkaniu znajdowała się jakaś inna osoba, która uprzejmie poinformowała, że pani Amelia jest u przyjaciółki na imieninach i wróci bardzo późno. Sprawa telefonu z kartki musiała ulec pewnej zwłoce.

Następny w kolejności był denerwujący problem ulicy Bonifacego.

Tym razem adres został odczytany chyba prawidłowo, bo budynek istniał. Była to duża, narożna willa w niewielkim ogrodzie, stojąca wśród licznych podobnych. Wydawała się mocno zaniedbana. Ogród był też zaniedbany i dość zarośnięty, przy siatce stały jakieś budy, za małe na garaż i za duże dla psa, trochę źle widoczne, bo znajdowały się w głębi, w najdalszym narożniku ogrodzenia. Nie działo się tam nic i z wnętrza nie dobiegały żadne dźwięki. Janeczka i Pawełek z największą uwagą przyjrzeli się całej posiadłości, stwierdzili, że furtka jest zamknięta. Chaber obwąchał dokładnie dwa boki posesji, dostępne od ulicy i na tym penetracja została zakończona. Wciąż trochę niepewni, czy dobrze trafili, wrócili do Śródmieścia załatwiać pozostałe sprawy.

Cudzikowski, zgodnie z przypuszczeniami, okazał się hydraulikiem. Machniak i Filipek zaś malarzami pokojowymi. Wyszło to na jaw od razu, bo drzwi, do których z determinacją zadzwonili, otworzyła im żona któregoś z nich, pani Machniakowa lub też pani Filipkowa. W notesie wuja pani Amelii przy obu nazwiskach widniał jeden adres i dopiero w ostatniej chwili uprzytomnili sobie, że nie wiedzą, do którego z nich należy. Na szczęście, zanim zdążyli otworzyć usta, osoba w progu poinformowała, że mąż maluje teraz instytucję i żadnych zamówień na ten rok przyjmował nie będzie. Najwcześniej w styczniu. Potem zorientowała się, że ma przed sobą dwoje dzieci, zreflektowała się i spytała, czego chcą i w jakiej sprawie przyszli. Po usłyszanym na wstępie komunikacie odpowiedź mieli gotową.

Resztę załatwili w domu.

Pani Amelia bardzo chętnie zgodziła się spytać o ów numer z kartki, zastrzegła się tylko, że to może potrwać. Biuro numerów jest zajęte bez przerwy i niewykluczone, że trzeba tam będzie zadzwonić w środku nocy. Zapewne uczyni to jutro, w każdym razie muszą cierpliwie poczekać.

Dziadek dostarczył ostatniej wiadomości, mianowicie podał datę śmierci pana Jeremiego Płoszyńskiego. Sprawdzili datę na liście pana Fajksata i okazało się, że jest ona znacznie późniejsza. Pan Fajksat powołał się na znajomość z panem Płoszyńskim prawie rok po jego śmierci.

– Uspokoiłam się – powiedziała z ulgą Janeczka. – Podejrzewałam coś takiego i nareszcie wiem na pewno. Już widać, o co chodzi.

– Jasna sprawa- zaopiniował Pawełek. – Specjalnie odczekał, żeby nie można było sprawdzić. Nieboszczyka już nikt nie zapyta, kogo zna i co o nim myśli.

– No więc właśnie. Chciałabym tylko wiedzieć, czy rzeczywiście wuj pani Amelii miał te znaczki. Czy je sprzedał komuś innemu, czy ta ciotka sprzedała panu Fajksatowi i chora będę, jeśli się tego…

Janeczka urwała nagle i ze zmarszczonymi brwiami zapatrzyła się w okno.

– Co się stało? – spytał po chwili Pawełek.

– Nie dowiem. Otóż właśnie dowiem! Wiem jak!

– No?

– To były bardzo drogie rzeczy, nie? Dziadek mówił, że drogie.

– Drogie. To co?

– To musieliby dostać jakieś pieniądze, ten wuj, albo ta ciotka. Pani Amelia powinna wiedzieć, czy wuj i ciotka nagle się jakoś wzbogacili!

Pawełek okazał wahanie.

– Nie wiem. Jeżeli kupił Fajksat… Przypomnij sobie, co dziadek mówił, on kantuje. Może i kupił od tej ciotki, a wzbogaciła się tyle, co kot napłakał.

– Nie – odparła stanowczo Janeczka, kręcąc głową. – On te znaczki wyraźnie wymienił, napisał, że mu zależy i już nie mógł udawać, że to same śmieci. Mógł zapłacić połowę, ale nic mniej.

– I myślisz, że to by się dało zauważyć?

– Nie wiem. Ale co nam szkodzi zapytać panią Amelię? Tak przy okazji…

– No fakt – przyświadczył Pawełek. – Zapytać można.

No, w piątek udało nam się odwalić prawie całą robotę, ciekawe, co nam się uda jutro…

* * *

W sobotę wszyscy troje czatowali na Saskiej Kępie już od południa. Janeczka miała lekkie pretensje.

– Nie mogłeś chociaż podsłuchać, o której godzinie oni się umówili? – pytała z goryczą. – Nie mówię, żeby co do minuty, ale przynajmniej trochę…?

– Podsłuchałem przecież. Po południu.

– Popołudnie to jest nie wiadomo co. Może trwać do wieczora. Coś więcej…

– Co więcej, co więcej! – zdenerwował się w końcu Pawełek. – Słowa więcej nie powiedzieli! Godzinę sobie ustalili w mieszkaniu, a na ulicy tylko sobota i popołudnie! Godzinę podsłuchał Czesio!

– Toteż właśnie. Nie podoba mi się, że go nie ma. Może oni się umówili na ósmą wieczór i będziemy tu siedzieli jak półgłówki przez cały dzień.

– No i cóż takiego, pogoda ładna, a prowiant mamy. Nic nie poradzę, siła wyższa.

Janeczka westchnęła i spróbowała pogodzić się z sytuacją. Pogoda, jak na jesień, istotnie była prześliczna, słoneczna i bezwietrzna. Skwerek przed wejściem do pilnowanego budynku zawierał w sobie liczne ławki, trzepaki i murki, było na czym siedzieć. Z irytującym czekaniem nie łączyły się przynajmniej żadne uciążliwości.

Rozejrzała się uważniej i zastanowiła.

– Nie wiem, czy dobrze robimy – powiedziała z lekkim wahaniem. – Znów będzie to samo.

– Jakie to samo?

– Jak poprzednio. Czesio bliżej, a my dalej. Przyleci i od razu pójdzie wyżej na te schody. W kwiatkach się razem nie zmieścimy, a z góry lepiej widać.

– No to go przecież nie zepchniemy…!