Выбрать главу

W pierwszym błysku rozszalałego natchnienia Stefek pomyślał, że świetnie. Czesio nie ma telefonu, musi gdzieś lecieć, żeby zadzwonić, do sąsiadów, albo może nawet na ulicę… Natychmiast jednak zreflektował się, przed pogotowiem musiałby uciec i wszystko razem wypadłoby mocno podejrzanie. Nie, lepiej wyzdrowieć…

– Zaraz… – wystękał. – Nie, już mi trochę przechodzi… Nie macie tu jakiegoś lekarstwa…? Takiego na brzuch… Chyba coś zżarłem…

Czesio pod drzwiami myślał w przyśpieszonym tempie. Wzywanie pogotowia nie pociągało go w najmniejszym stopniu. Przy atakach niestrawności jego matka stosowała najprostsze lekarstwo świata, dziwne może, ale na ogół skuteczne. Dobra, da to temu gówniarzowi, żeby go piorun strzelił…

– Zaraz ci dam! – wrzasnął. – Wyłaź! Moja matka mówi, że to najlepsze! Tylko wyłaź stamtąd wreszcie!

Stefek już miał zamiar rozszerzyć zakres symulacji, szeleszcząc na przykład papierem toaletowym, ale usłyszał, że Czesio odbiega i powstrzymał się. Papier toaletowy zostawi sobie na później, jak ten cep znów tu zacznie tupać pode drzwiami. Siedział na wannie i cierpliwie czekał.

Czesio trzęsącymi się rękami zapalał gaz pod czajnikiem. Jego matka na takie rzeczy dawała po prostu szklankę gorącej wody i kazała to natychmiast wypić. Czystej wody, bez żadnych dodatków. Twierdziła, że na trawienie nie ma nic lepszego i Czesio był nawet skłonny jej wierzyć. Dobra, da gnojowi szklankę ukropu i niech wychla, byle prędzej…

Stefek usłyszał, że Czesio wraca i czym prędzej chwycił rolkę papieru toaletowego. Nie zamierzał go zmarnować zbyt wiele, do szeleszczenia mały kawałek wystarczy. Najgorsze właściwie jest to, że teraz będzie chyba uperfumowany na wieki, ta woda kolońska śmierdzi nieziemsko, przejdzie nią, nie ma siły…

Woń wody kolońskiej Czesio czuć nawet za zamkniętymi drzwiami, co doprowadzało go niemal do obłędu, wciąż nasuwając na myśl ten bałagan do usunięcia. Przyniósł sobie z kuchni szczotkę i śmietniczkę, popukiwał w drzwi i przytupywał nogami.

– Ty, co z tobą? Wyłazisz, czy nie?! Pośpiesz się, do wielkiej febry, skonam tu przez ciebie!

Stefek postanowił z wolna wracać do zdrowia. Rysowały mu się już następne projekty, które wymagały dobrego samopoczucia. Nie zamierzał odczepić się od Czesia, jak przeszkadzać to przeszkadzać konsekwentnie. Dywersyjna działalność zaczynała mu się coraz bardziej podobać, a natchnienie rosło w nim i kwitło. Poniechał stękania i przestawił się na normalny ludzki głos.

– Już, zaraz. O rany, już mi lepiej. Już mi przechodzi…

– Wyłaź! Dam ci coś na to!

– Nie poganiaj mnie, zaraz wychodzę…

Dobiegający zza drzwi szelest papieru toaletowego sprawił Czesiowi niejaką ulgę. Porzucił łazienkę i popędził do kuchni. Woda w czajniku już szumiała. Wyjął z kredensu szklankę i znów wrócił do Stefka.

– NO!!! – ryknął z wściekłością. – Co jest?!!!

– W porządku! – odwrzasnął Stefek. Dusza mówiła mu, że dłużej sprawy przeciągać nie należy, Czesio wyłamie drzwi i wywlecze go stąd siłą. – Przeszło mi, zaraz wychodzę!

Usłyszał biegające kroki, kiedy Czesio skoczył do kuchni i z powrotem. Mamrotał jakieś przekleństwa. Stefek zdecydował się spuścić wodę, a następnie umyć ręce. Odkręcił kran.

Czesio zaczął szarpać klamkę

– Otwieraj…!

– Zaraz, niech ręce umyję…

– Otwieraj, do cholery! Ja tam muszę posprzątać! Wpuszczaj mnie, bo mnie tu jasny szlag trafi!

Stefek wyczuł, że struna pęka, otworzył namydlonymi rękami. Czesio potknął się o przyniesioną wcześniej szczotkę i z impetem wpadł do wnętrza. Zdążywszy rzucić okiem w lustro, Stefek pożałował straszliwie, że nie potrafi na poczekaniu zblednąć i zzielenieć. Jak na człowieka po ciężkim ataku niestrawności, wyglądał wręcz obrzydliwie kwitnąco. Z rozgoryczeniem pomyślał, że każda baba za pomocą stojących tu kosmetyków w jedną minutę zrobiłaby się na trupa…

– Skończ do pioruna, z tymi rękami! – awanturował się Czesio, wymiatając z kątów okruchy butelki. – Do kuchni…!!!

– Zaraz… – zaprotestował Stefek. – Czy mi to nie wróci?

– Nic ci nie wróci! Do kuchni! Dam ci lekarstwo! Jazda!

Woda w czajniku parowała aż na sufit. Czesio, zaciskając zęby, nalał pełną szklankę. Przytrzymywał przy tym Stefka za ramię w obawie, że znów mu się zamknie w tej łazience. Zarówno drzwi do łazienki, jak i zamek w nich, były wyjątkowo solidne, dawno zabezpieczone przez ojca i to z winy jego samego, Czesia. A także tej kretynki, jego siostry. Obydwoje mieli zwyczaj wpadać tam z rozpędu i już trzy razy udało im się wyrwać zwyczajny haczyk, co ogromnie zdenerwowało rodziców. Dlatego teraz drzwi do łazienki godne były bunkra, jeżeli ten szczeniak zamknie się tam ponownie…

Stefek nie zamierzał wracać do łazienki, miał inne plany. Ukrop w szklance bardzo go ucieszył, nie można przecież czegoś takiego wypić duszkiem!

– Pij! – rozkazał Czesio zarazem groźnie i rozpaczliwie. – Póki gorące! Najprędzej jak możesz! Pomaga, gwarantowane! No pij, mówię, bo wystygnie!

Stefek posłusznie spróbował.

– No co ty…? Poparzy mi wszystko!

– Nic ci nie poparzy! Ja takie piłem! Musi być gorące! Pij, ale już!!!

Stefek zaczął siorbać po maleńkiej odrobinie. Ukrop w postaci kilku kropel dawał się wytrzymać, bardziej parzyło w palce. Przekładając szklankę z ręki do ręki, popijał cudowne lekarstwo w tempie wprost wymarzonym, mogło mu to wystarczyć na cały dzień. Czesio patrzył na niego wzrokiem bazyliszka.

– Prędzej! Pij porządnie! Mówię, to musi być gorące!

– Przecież piję. Ty masz rację, to bardzo dobrze robi…

Wszystko ma swój kres. Mimo najszczerszych starań szklanka wody zajęła Stefkowi zaledwie 12 minut. Czesio już tupał przy drzwiach wyjściowych.

– Kurczę, ale niefart! Spóźniony jestem ze dwie godziny! Wychodź wreszcie!!!

– A dokąd jedziesz? – zaciekawił się Stefek na schodach, gorliwie pędząc za Czesiem. Dopiero teraz zauważył, że Czesio trzyma pod pachą aktówkę, którą chwycił z półki nad wieszakiem i pożałował, że nie wiedział o niej wcześniej. Może też udałoby się ją schować…

– Na Saską… – wyrwało się Czesiowi i poprawił się szybko. – Na miasto!

– Ja też. Autobusem?

– Taksówką! Jak będzie…

Szczęście tego dnia sprzyjało Stefkowi, taksówki nie było ani jednej. Czesio zawahał się i popędził na przystanek. Autobus odjechał mu dosłownie sprzed nosa. Czekał, półprzytomny wręcz ze zniecierpliwienia, wyglądając na jezdnię i machając na wszystkie przejeżdżające samochody. Stefek w doskonałej formie, całkowicie już wyleczony, wiernie trwał przy jego boku.

Stanowczy zamiar nie dopuszczenia Czesia do żadnego pojazdu sprawiał mu niejaki kłopot. Przeszkodzić w tym należy, to oczywiste, cokolwiek Czesio chciałby zrobić, powinien mu to uniemożliwić. Jak dotąd, udawało się całkiem nieźle, ale co teraz? Podstawić mu nogę w momencie wsiadania, odciągnąć od przystanku…? Bez powodu Czesio się stąd nie oddali…

Wolna sobota wczesnym popołudniem nie była zbyt obficie zaopatrzona w komunikację. Przejechał jeden autobus, ale w przeciwną stronę. Taksówki nie pojawiały się wcale.

– Skocz i zobacz, czy tam co nie stoi! – zażądał oszalały ze zdenerwowania Czesio. – Na postoju! Jakby jaka była, wsiadaj i podjeżdżaj tutaj!

Stefek popędził na sąsiednią ulicę przez przejście między budynkami. Taksówki nie interesowały go wcale, wciąż był zaabsorbowany kwestią zatrzymania Czesia. Zająć go czymś…? Co go może zająć…? Znaczki, oczywiście…!

Z roztargnieniem spojrzawszy na wolną taksówkę, stojącą na postoju, odwrócił się i wzrok jego padł na śmietnik. Natchnienie strzeliło błyskiem, nagle zaświtał mu pomysł po prostu przecudowny…

Wolna taksówka została zajęta i odjechała, na postoju zatrzymała się jakaś jedna osoba. To wystarczyło w zupełności, Stefek podążył do przystanku.

– Na postoju stoi ogon – poinformował Czesia. – Co ci ludzie mają za siupy jakieś, facet klasery wyrzuca do śmietnika…

Czesio wytężał właśnie wzrok, bo daleko, w głębi ulicy, ukazał się autobus. Komunikat nie dotarł do niego w pełni. Stefek podniósł głos.

– Ciekawa rzecz. Facet leciał i klasery do znaczków wyrzucił do śmietnika! Puste chyba, bo ze znaczkami by nie wyrzucał, nie? Pizgnął byle jak…

Czesio nagle usłyszał.

– Co?!

– Mówię, głupek jakiś, dwa klasery do śmietnika wyrzucił…

Autobus rzeczywiście nadjeżdżał, był już doskonale widoczny, jechał prawym pasem, więc był to autobus odpowiedni. Mogły go jeszcze zatrzymać czerwone światła. Czesio wahał się tylko przez dwie sekundy.

– Gdzie? Do jakiego śmietnika?

– A tego tutaj, o! Leciał jak z propellerem, wpadł, te klasery trzymał w rękach, dwa, dosyć duże, wyraźnie widziałem. Zamach zrobił i wyleciał bez klaserów, to niby co? Wyrzucił do śmietnika, nie? I poleciał dalej, tam, w tamtą stronę…

Czesio ruszył biegiem ku śmietnikowi, nie dosłuchawszy do końca. Stefek zdążył dostrzec, że światła się zmieniają, autobus będzie miał zielone, jest szansa, że podjedzie szybko i nie zdołają go dopaść. Ucieszył się i popędził za Czesiem. Zatrzymali się na progu śmietnika równocześnie.

– Gdzie? – warknął Czesio.

Ku zakłopotaniu Stefka, śmietnik był beznadziejnie zapchany. Wszystkie zasobniki wypełnione po brzegi, gdyby cokolwiek tu wrzucono, nie wpadłoby do żadnego, leżałoby na wierzchu. Nic z wierzchu w najmniejszej mierze nie przypominało klaserów, a zaglądać nie było gdzie.

– Wziął zamach – przypomniał pośpiesznie. – Pewnie poleciały dalej, może wpadły za te zasobniki.

Czesiem miotnęła rozterka. Na Saską Kępę spóźniony już był przeraźliwie, ale jeżeli tutaj jakiś kretyn zrobił coś takiego… Może nie kretyn, może złodziej, który w ten sposób ukrył łup…

Szczęśliwym dla Stefka przypadkiem w tym momencie przebiegło obok niego jakichś dwóch ludzi. Biegli do autobusu, ale Czesio miał skojarzenie natychmiastowe, gonią złodzieja…! Energicznie wepchnął się do śmietnika, a Stefek wepchnął się za nim.

– Czekaj, zobaczę, czy tam nie wleciały…

Wcisnął się za stojące przy ścianie zasobniki. Czesio usiłował zajrzeć dalej w głąb. Stefek, wstrzymując oddech i przemagając uczucie lekkiego obrzydzenia, pchał się do kąta.