– Tam coś widzę! – zaraportował z przejęciem. – Chyba tam…
– Gdzie?
– Tam, w dole. Na ziemi, między kubłami. Za tą kupą.
Czesio uwierzył. Przykucnął, próbując zajrzeć w kąt za zasobnikami, poderwał się, nogą odkopał górę śmieci i znów przykucnął. Stefek zamierzał wydostać się z tej mało ponętnej ciasnoty i skierować uwagę Czesia z kolei na drugi koniec śmietnika, ale wyszło mu trochę inaczej. Cofając, zachwiał się i wsparł łokciem o przepełniony zasobnik, który i tak już nie trzymał równowagi, przechylony na jakiejś nierówności betonowej posadzki. Zasobnik runął prosto na Czesia, a otwarta klapa ze szczękiem walnęła go w głowę. Czesio nagle usiadł. Stefek nie zamierzał mu dokładać, ale wzdrygnął się, uczynił gwałtowny ruch i drugi zasobnik poszedł w ślady pierwszego.
Klapa nie zrobiła Czesiowi wiele złego, oszołomiła go tylko na chwilę, za to zawartość przewróconych zasobników okazała się istnym skarbem. Za kołnierz chlupnął mu stary olej, a na spodnie poszła przegniła marynata z jakiegoś otwartego słoika. Reszta śmieci była już mało ważna, można ją było z siebie otrząsnąć, ale dwa pierwsze produkty wystarczyły, żeby jakikolwiek pobyt między ludźmi stał się niemożliwy.
Stefek zdążył pomyśleć, że teraz Czesio chyba go zabije i równocześnie, w tym samym ułamku sekundy, dostrzegł ratunek. Schylając się w pomocnym geście, ujrzał za zasobnikami przy samym wejściu coś, co doskonale mogło zastąpić wyimaginowane klasery. Wyprostował się gwałtownie.
– To! – wrzasnął. – To wyrzucił! O rany, to nie klasery…
Ogłuszony jeszcze nieco Czesio odwrócił się dość niemrawo. Stefek wywlekał zza zasobnika dwa podręczniki szkolne, jeden od fizyki, drugi od chemii, dość cienkie i dużego formatu, oba bardzo stare i w pożałowania godnym stanie. Ktoś je wyrzucił, bo nie nadawały się już do niczego, a możliwe także, iż były przestarzałe. Za nimi znajdował się jeszcze i trzeci, ale wyciągając dwa pierwsze, Stefek postarał się ten trzeci wepchnąć głębiej i uczynić niewidocznym. Głupek wyrzucał przecież dwa, o trzecim nie było mowy…
– Myślałem, że to klasery – powiedział z najgłębszym, na jakie zdołał się zdobyć, rozżaleniem i rozczarowaniem. – Całkiem tak wyglądały!
Czesio nie był już zdolny do energicznych działań. Powiedział, co myśli o Stefku, owszem, ale powiedział to głosem nawet dość łagodnym i pełnym zniechęcenia. Wygrzebał się spod odpadków i stanął na nogi. Wyglądał tak, że Stefka ogarnął zachwyt.
– O rany, umyć się chyba musisz? I przebrać? Może ja ci pomogę…
– Wont – odparł Czesio krótko i ponuro. Stefek nie rezygnował z okazywania troski.
– Ale tego… No, nic ci nie jest? Pójdę z tobą i pomogę ci, co? Trzasnęło cię, nie? Jak się czu…
– Paszoł wont. Zejdź ze mnie. Przynosisz mi niefart. Odwal się i niech ja cię nie widzę.
Stanowczym krokiem ruszył w kierunku domu. Stefek zrozumiał, że tym razem nie należy mu towarzyszyć, pozostał w progu śmietnika. Oddalający się Czesio zatrzymał się nagle i odwrócił.
– A jak jedno słowo o tym z pyska wypuścisz… – powiedział złowrogo i pogroził pięścią. Nie czekając na odpowiedź, znów ruszył ku domowi.
Stefek zastanowił się, czy nie spróbować jednak lecieć za nim z zapewnieniami o wieczystym milczeniu, coś mu jednak mówiło, że sięgnął kresu. Teraz powinno się już Czesia zostawić w spokoju. Poza tym i tak zrobił dosyć, jakiekolwiek Czesio miał plany, z pewnością nie zostały zrealizowane. Teraz powinien raczej pomyśleć nad odpracowaniem tej całej imprezy. Jeżeli nadal ma utrzymywać z Czesiem kontakty dostatecznie bliskie, żeby znów mu w czymś przeszkodzić, musi na nowo zaskarbić sobie jego mocno nadwerężoną życzliwość.
Na wszelki wypadek jednakże postanowił popatrzeć, co Czesio zrobi dalej. Odczekał jeszcze chwilę, po czym bez pośpiechu powlókł się za nim…
– Na moje oko klaserów nie wynieśli – zawyrokował Pawełek w autobusie z Saskiej Kępy na Mokotów. – Znaczki mogli, ale tylko w kopercie, do kieszeni włożyli i cześć.
– Mowy nie ma – zaprotestowała Janeczka stanowczo. – Nie wierzę, żeby je zdążyli wyjąć i to tego jeszcze podzielić się nimi. Widziałeś, co się tam dzieje, dzielenie im wychodzi najgorzej.
– No owszem. Byle co wzięli, a kłócili się cały czas…
Stanowisko na schodach pół piętra wyżej okazało się doskonałe. Bez żadnych przeszkód obejrzeli sobie całą akcję od początku do końca. Komisyjne otwieranie drzwi, tłumne wpychanie się do mieszkania, później zaś wynoszenie z niego różnych przedmiotów. Przedmioty były dość duże i łatwo rozpoznawalne. Ścienny barometr, mała szafka, zegar stojący, kilka wielkich, kryształowych wazonów, kołnierz futrzany z lisa i globus. Kłótnia wewnątrz była słyszalna niedokładnie, chwilami tylko dobiegały podniesione głosy, z których wyraźnie wynikało, że głównym punktem spornym jest samo mieszkanie, jednakowo pożądane przez trzy grupy osób. Okularnik dwa razy wychodził i schodził na dół. Za drugim razem Pawełek ostrożnie pośpieszył za nim i stwierdził, że robi to samo co na początku. Zatrzymuje się w progu domu, rozgląda dookoła i wraca.
– Jestem pewna, że czekał na kogoś albo na coś – orzekła Janeczka. – Wcale mi się to nie podoba i prawdę mówiąc, on mi się wydaje najbardziej podejrzany ze wszystkiego. Zupełnie jakby czekał na jakiegoś wspólnika od przestępczych machinacji.
– Możliwe – zgodził się Pawełek. – Ale głowy bym nie dał, bo to przecież też adwokat. Też mówili do niego „panie mecenasie”.
– No to co? Może sobie zamówił na przykład fałszywego świadka. Nie podoba mi się i już!
– Ale że Czesia nie było…? Tego to już całkiem nie rozumiem. A w ogóle głodny jestem i najpierw zjem obiad, a dopiero potem zacznę myśleć…
– Telefony się do was urywają – zawiadomiła ich pani Krystyna, kiedy tylko przekroczyli próg domu. – Dzwoniła jakaś pani Bortuń i jakiś Stefek. Obydwoje czekają na wasz telefon, bo mają dla was strasznie ważne wiadomości.
– Fajnie! – ucieszył się Pawełek, zapominając nagle o obiedzie. – Od kogo zaczniemy?
– Od pani Amelii. Stefek może poczekać. Telefon pani Amelii był zajęty tak długo, że zdecydowali się zmienić kolejność. Konwersację odbył Pawełek.
– Ty, on mówi, że ma coś ekstra o Czesiu! – syknął, zasłaniając ręką membranę. – Pyta czy może przyjść. Przez telefon za dużo gadania.
– Niech przyjdzie – przyzwoliła Janeczka łaskawie. – Może się dowiemy, dlaczego go nie było.
– Dobra, wpadnij – powiedział Pawełek do słuchawki. – Za jaką godzinę…
Połączenie z panią Amelią uzyskali w pięć minut później. Tym razem rozmawiała Janeczka.
– Udało mi się wreszcie dodzwonić do biura numerów – powiedziała pani Amelia. – Ten numer, o który pytaliście, należy do jakiegoś Władysława Barańskiego. Mieszka na Bonifacego sto trzydzieści.
– Gdzie?! – spytała Janeczka, nie wierząc własnym uszom.
– Na Bonifacego sto trzydzieści. Nie wiem, gdzie to jest…
– Nic nie szkodzi, my wiemy…
– Ty, co ona mówi? – syknął Pawełek, widząc, że jego siostrze czerwienieją policzki i podejrzanie zaczynają błyszczeć oczy. Pani Amelia musiała mówić coś sensownego.
Janeczka niecierpliwie machnęła ręką.
– Zaraz. Dziękujemy bardzo. Ale my do pani mamy jeszcze jedną sprawę. Chcieliśmy zapytać, czy pani wuj jakoś się nagle nie wzbogacił. Chociaż trochę.
– Proszę? – zdziwiła się pani Amelia. – Co masz na myśli?
– Powiem pani dokładnie – zdecydowała się nagle Janeczka. – Uważamy, że pani jest porządną osobą i nie zdradzi pani naszych tajemnic. No więc nam się wydaje, że możliwe jest, że pani wuj sprzedał kiedyś jakieś znaczki. Ale to były bardzo drogie znaczki, więc gdyby sprzedał, musiałby dostać dużo pieniędzy. I możliwe, że pani mogła to zauważyć i w ogóle coś o tym wiedzieć. Więc właśnie pytam.
– A wiesz, że chyba masz rację – powiedziała po króciutkiej chwili pani Amelia trochę niepewnie i z odrobiną zaskoczenia w głosie. – Jak wychodziłam za mąż, dostałam od ciotki i wuja prezent ślubny, zdumiewająco drogi. Srebrne nakrycia na dwanaście osób, przepiękne, a do tego jeszcze robot kuchenny. Wszyscy się zdziwili, a wuj powiedział, że akurat w odpowiedniej chwili miał przypływ gotówki. Może to było to?
Blask na twarzy Janeczki wzmógł się do tego stopnia, że Pawełek prawie stracił cierpliwość. Wydał z siebie gniewne prychnięcie. Janeczka znów zamachała ręką.
– I kiedy to było? – spytała pośpiesznie.
– Dwanaście lat temu.
– Ale nie wie pani, komu mógł sprzedać?
– Ja nawet nie wiem, czy w ogóle coś sprzedał…
– Albo może z kim miał jakieś interesy, albo co… Może przypadkiem coś powiedział…
– Nie. Chociaż… Czekaj! Byłam wtedy tak wzruszona i tak przejęta tym prezentem, że doskonale pamiętam całą scenę. Ciocia i wujek przyjechali w przeddzień ślubu, powiedzieli, że nie będą się pchali z tobołami do kościoła… Byli moi rodzice i mój mąż, to znaczy wtedy to był jeszcze narzeczony…
Pawełek wydawał z siebie na zmianę groźne prychanie i wściekłe syki. Janeczka pogroziła mu pięścią. Pani Amelia z ożywieniem wspominała dalej.
– Ktoś coś powiedział o robieniu doskonałych interesów. Wujek powiedział, że trzeba raz, a dobrze. Takich właśnie słów użył. A…! I że ktoś tam, być może, zrobił jeszcze lepszy interes, ale on mu nie żałuje, bo dostał doskonałe pieniądze… Tak, teraz mi się przypomina! I chyba padło nazwisko, jakieś takie obce… Majer…? Bayer…? Nie, to aspiryna…
– Może Spayer…? – podsunęła Janeczka bez tchu.
– Spayer! Tak, właśnie! Nie mam pojęcia kto to był, ale może właśnie z tym kimś wujek robił interesy…? Ale mnie się to przypomina bardzo niejasno i wcale nie wiem, czy jedno z drugim ma coś wspólnego…
– Pani jest dla nas po prostu bezcenna – oznajmiła Janeczka uroczyście. – Wyrzucenie kart ze Szwecji ma pani już z głowy. Teraz my jesteśmy pani mnóstwo winni. Gdyby pani było coś potrzebne, zrobimy to natychmiast!
– Mów, co ona mówiła, bo mnie do reszty zdenerwujesz! – zawarczał rozwścieczony Pawełek, kiedy jego siostra odłożyła wreszcie słuchawkę. – Ja ci mówiłem!