Artakserkses, mimo opinii różnych ludzi, był bardzo dobrym magiem na swój sposób (w przeciwnym razie Łazik nigdy nie przeżyłby tych wszystkich przygód) - może nie najpotężniejszym, ale wciąż całkiem niezłym, i stale musiał ćwiczyć. W każdym razie po pierwszym machnięciu ręki ogon Łazika zaczął stawać się coraz bardziej rybi, na jego łapach wyrosły płetwy, a sierść z każdą chwilą coraz bardziej przypominała płaszcz przeciwdeszczowy.
Wkrótce przywykł do zmian, odkrył też, iż pływanie jest znacznie łatwiejsze niż fruwanie, niemal równie przyjemne i nie tak męczące — chyba że chciałby zanurkować.
Pierwszą rzeczą, jaką uczynił, opłynąwszy na próbę salę balową, było ugryzienie drugiego psa w ogon. Oczywiście, tylko dla żartu; lecz niezależnie od jego zamiarów o mało nie doszło do walki, bo morski pies nie miał zbyt łagodnego usposobienia.
Łazik uratował skórę, uciekając jak najszybciej; musiał poruszać się naprawdę zręcznie. Daję słowo! To był dopiero pościg — od okna do okna, ciemnymi korytarzami, wokół kolumn, naokoło kopuł, aż wreszcie sam morski pies także się zmęczył i jego złość wyparowała.
Wówczas usiedli razem na szczycie najwyższej kopuły, obok masztu flagowego. Spływał z niego sztandar morskiego króla: wstęga ze szkarłatno–zielonych wodorostów, gęsto wysadza na perłami.
— Jak się nazywasz? — spytał po chwili morski pies.
— Łazik? — powtórzył.
— To moje imię, nie od dam ci go.
Nosiłem je pierwszy.
— Skąd wiesz?
— Oczywiście, że wiem.
Widzę, że jesteś zaledwie szczeniakiem, a tu, na dole, przebywasz od jakichś pięciu minut. Ja zostałem zaczarowany całe wieki, setki lat temu. Przypuszczam, że jako pierwszy z psów zostałem nazwany Łazik.
Mój pierwszy pan też był Łazikiem, ale prawdziwym — przemierzał morza okrętem żeglującym po północnych wodach; długim statkiem o czerwonych żaglach i dziobie rzeźbionym na kształt głowy smoka. Ochrzcił go mianem "Czerwony Smok" i darzył prawdziwą miłością. Ja też go kochałem, choć byłem zaledwie szczenięciem, a on prawie mnie nie dostrzegał. Nie dorosłem jeszcze i nie mogłem uczestniczyć w polowaniach, on zaś nigdy nie zabierał psów na morze. Pewnego więc dnia popłynąłem z nim bez pytania o zgodę. Żegnał się właśnie z żoną, wiał wiatr, a mężczyźni spychali "Czerwonego Smoka" po rolkach do morza. Wokół szyi smoka bieliła się piana; i nagle poczułem, że jeśli także nie popłynę, już nigdy więcej go nie zobaczę. Jakimś cudem zakradłem się na pokład i ukryłem za beczkami z wodą; znaleźli mnie dopiero, gdy byliśmy już daleko w morzu. Wtedy właśnie, kiedy wyciągnęli mnie za ogon z kryjówki, nazwali mnie Łazikiem. Oto prawdziwy morski łazik — rzekł jeden z marynarzy.
— I dziwny czeka go los, bo już nigdy nie wróci do domu — dodał drugi, człowiek o niezwykłych oczach.
Rzeczywiście nigdy już nie wróciłem do domu i nie urosłem, choć bardzo się postarzałem i zmądrzałem, rzecz jasna. Podczas tej wyprawy doszło do bitwy morskiej. W deszczu strzał i szczęku mieczy i tarcz wybiegłem na pokład dziobowy, lecz załoga "Czarnego Łabędzia" wdarła się na nasz okręt i wypchnęła za burtę ludzi mojego pana.
On odszedł ostatni — stanął obok głowy smoka, a potem w pełnej zbroi zanurkował do morza, ja zaś skoczyłem za nim. Poszedł na dno szybciej niż ja i tam złapały go syreny, poprosiłem jednak, aby zaniosły go szybko na ląd, bo wiele osób płakałoby, gdyby nie wrócił. Uśmiechnęły się do mnie, uniosły go i zabrały.
Teraz niektóre twierdzą, iż odstawiły go na brzeg, a inne jedynie potrząsają głowami. Nie można polegać na syrenach; umieją tylko jedno, dochowywać własnych sekretów — w tym są lepsze niż ostrygi. Często myślę, że tak naprawdę pogrzebały go w białym piasku.
Daleko stąd, na dnie, nadal leży fragment "Czerwonego Smoka", którego zatopili ludzie z "Czarnego Łabędzia" — a przynajmniej leżał, kiedy ostatni raz tam przepływałem. Wokół niego — i na nim — wyrósł gęsty las wodorostów, wszędzie po za smoczą głową. Ją omijają nawet pąkle, a pod nią wznosi się kopiec białego piasku.
Opuściłem tamte okolice dawno temu i powoli zamieniłem się w morskiego psa. W owych czasach stare syreny parały się czarami, a jedna z nich była dla mnie bardzo dobra. To właśnie ona podarowała mnie morskiemu królowi, dziadkowi obecnego władcy, i odtąd mieszkam w pałacu. Taka jest moja historia. Wszystko to zdarzyło się setki lat temu i odtąd zwiedziłem szmat płytkich i głębokich wód, ale nigdy nie wróciłem do domu.
A teraz opowiedz mi o sobie. Nie pochodzisz przypadkiem z Morza Północnego? — w owych dniach nazywaliśmy je Morzem Angielskim — może z okolic Orkadów?
Nasz Łazik musiał przyznać, że dotąd słyszał tylko o zwykłym morzu, a i to niewiele.
— Byłem jednak na Księżycu — dodał i, jak tylko potrafił, opisał swemu nowemu przyjacielowi przeżyte tam przygody; uprościł je jednak nieco, by tamten mógł wszystko zrozumieć.
Morskiemu psu ogromnie spodobała się historia Łazika i częściowo nawet w nią uwierzył.
— Świetna gadka — rzekł. — Najlepsza, jaką słyszałem od bardzo dawna. Widziałem Księżyc — czasami wypływam na górę — ale nigdy nie wyobrażałem sobie, że może tak wyglądać.
Tamtejszy szczeniak ma dopiero tupet! Trzy Łaziki! Dwa to już za dużo, ale trzy! Niemożliwe! I wcale nie wierzę, aby był starszy ode mnie; zdziwiłbym się, gdyby przekroczył setkę.
Prawdopodobnie miał rację. Jak pamiętacie, księżycowy pies lubił przesadzać.
— W każdym razie — ciągnął dalej morski pies — on sam wybrał sobie to imię. Mnie je nadano.
— Podobnie jak mnie — wtrącił nasz piesek.
I to bez żadnych powodów, zanim jeszcze zacząłeś na nie zasługiwać. Podoba mi się pomysł Człowieka z Księżyca. Ja też będę cię nazywał Łazikantym i na twoim miejscu trzymałbym się tego. Nigdy nie wiadomo, dokąd jeszcze trafisz. Płyńmy na kolację!
Na kolację dostali ryby, lecz Łazikanty wkrótce do tego przywykł. Podobne pożywienie odpowiadało jego nowej postaci. Po posiłku przypomniał sobie, po co właściwie przybył aż na dno morza, i wyruszył na poszukiwanie Artakserksesa.
Zastał go wydmuchującego bąbelki i zamieniającego je w prawdziwe piłki, ku radości małych morskich dzieci.
— Proszę, panie Artakserksesie, czy zechciałby pan zamienić mnie… — zaczął Łazikanty.
— Och, idź sobie! — przerwał mu czarodziej. — Nie widzisz, że nie powinieneś zawracać mi głowy? Nie teraz, jestem zajęty.
— Artakserkses często powtarzał to ludziom, których uważał za mało ważnych. Doskonale wiedział, czego pragnie Łazik, ale jemu samemu bynajmniej się nie spieszyło. Łazikanty posłusznie odpłynął i poszedł do łóżka, czy raczej przycupnął niczym kura na grzędzie w kępie morskich traw, rosnących na wysokiej skale w ogrodzie. Tuż pod nim spoczywał stary wieloryb, a jeśli ktoś powie wam, że wieloryby nie schodzą na dno morza i nie drzemią tam godzinami, nie przejmujcie się.
Stary Uin był pod każdym względem wyjątkowy.
— I co? — spytał. — Jak ci poszło? Widzę, że nadal masz rozmiar zabawki. Co się dzieje z Artakserksesem? Nie potrafi już niczego zrobić czy też nie chce?
— Chyba potrafi — odparł Łazikanty. — Spójrz tylko na moją nową postać. Ale za każdym razem, gdy spróbuję wspomnieć o rozmiarach, powtarza, jak bardzo jest zajęty i że nie ma czasu na długie wyjaśnienia.
— Hmmm — mruknął wieloryb i machnięciem ogona powalił drzewo. Powstała fala omal nie zmyła Łazikantego z jego skały.