Выбрать главу

— Akurat.

— Nie wierzysz mi. Myślisz, że tylko ty boisz się poczuć za dużo. No to pieprz się.

Zerwała się gwałtownie. Po tym, co usłyszał, Jackson spodziewał się ujrzeć na jej twarzy złość, ale zobaczył tylko niepewność i zranione uczucia. I w tej dokładnie chwili Jackson uświadomił sobie, że to jest kobieta, która mogłaby w jego życiu zastąpić Cazie.

Wraz z tą myślą poczuł napływ przerażenia. Jeszcze jedna wredna szara gęś w jego życiu? Szydząca zeń przy każdej nadarzającej się okazji, wiecznie próbująca go sobie podporządkować, wiecznie wiedząca z góry, co on powie, zanim sam zdoła o tym pomyśleć… Zapach Vicki, nie wiedzieć czemu silniejszy teraz, kiedy nie była już blisko, wypełnił mu nozdrza i gardło. Trzy dolne guziki koszuli zostawiła nie zapięte. Z rozmysłem? No jasne. Taka manipulacja znów napełniła go niechęcią.

Chwila słabości Vicki trwała krótko. Już wyglądała z powrotem jak Victoria Turner, opanowana i kompetentna.

Victoria Turner. Nie żadna Cazie. To jemu się coś pomieszało, nie jej.

To przecież Theresa jest teraz Cazie.

Jackson wybuchnął gwałtownym śmiechem. Nie mógł się opanować — cała ta krytyczna, dziwaczna sytuacja nagle wydała mu się nieznośnie zabawna. A może po prostu nieznośna. Theresa. Brookhaven. Neurofarmaceutyk-renegat. Kelvin-Castner. Azyl. Świat dookoła się rozpadał — zarówno na poziomie mikro, jak i makro — a on, Jackson, wybrał sobie na obiekt lęków kobietę, która właśnie wyznała, że tak samo boi się jego, tylko że on za bardzo się bał, żeby jej uwierzyć, a ona znowu za bardzo się bała, żeby uwierzyć, że on za bardzo się bał…

— Vicki… — rzucił czule.

Ich spojrzenia spotkały się w tym ponurym pokoiku, na tle ryczących z terminalu wiadomości. Chwila zaczęła w końcu przypominać toffi — ciągnęła się słodko w nieskończoność.

— Vicki…

— Za chwilę będą państwo mieli gości — włączył się rześkim głosem system. — Za dziewięćdziesiąt sekund dotrą tutaj pani Francy i pan Addison. Czy mam ich wpuścić?

— Tak — odpowiedział mu Jackson. Ucieszyła go ta zwłoka, choć jednocześnie rozczarowała.

— Oczywiście. A jeśli Kelvin-Castner może coś jeszcze dla państwa zrobić, proszę wzywać nas bez wahania.

Addison okazał się technicznym, a wybrany został, by budzić postrach nie tylko umiejętnościami, ale i wyglądem. Głową dotykał sufitu, a w ramionach był dwa razy szerszy od Jacksona. Pewnie miał także najróżniejsze wzmocnienia: mięśni, wzroku, czasu reakcji. Okiem zawodowca sprawdził natychmiast cały pokój. Stojąca obok niego Lizzie wyglądała jak malutka, wyszorowana do czysta i bardzo przerażona lalka w zielonym stroju Kelvin-Castner. Natychmiast rzuciła się na Vicki i mocno do niej przywarła. Jackson spodziewał się, ze Vicki zacznie teraz po macierzyńsku pogdakiwać, ale nic podobnego nie nastąpiło.

— No, Lizzie — powiedziała za to — zbierz się do kupy. Chyba mi nie powiesz, że taki zwycięski szperacz jak ty wpada w przerażenie, bo musiał przejść trochę głębsze płukanie. Właziłaś głębiej w różne rządowe dziury, niż te skrobaczki w Bekonie wlazły w twoje.

Lizzie parsknęła śmiechem. Drżącym, ale rozbawionym. Lekko nieprzyzwoita ironia Vicki pomogła jej się pozbierać. Jackson nigdy nie zdoła zrozumieć kobiet.

— No dobrze — mówiła Vicki — teraz usiądź i powiedz nam, co znalazłaś. Nie, nie zwracaj uwagi na monitory. Nic nie szkodzi, że K-C się dowie, że wiemy to, co wiemy. Chcesz kawy?

— Tak — odparła Lizzie. Była już wyraźnie spokojniejsza. Włosy, za które nie miała czasu targać od wyjścia z Dekonu, przylegały płasko do głowy. Addison zakończył sprawdzanie pokoju i zajął teraz pozycję między Lizzie a otwartymi drzwiami alkowy.

— A zatem: co właściwie wiemy? — zapytała Vicki.

Lizzie pociągnęła łyk kawy i zaraz się wykrzywiła. Jackson zdał sobie sprawę, że nie przywykła do prawdziwej. Usiadł naprzeciw niej i przyglądał się w milczeniu.

— Wiemy, że Kelvin-Castner wykonało model prawdopodobnego przebiegu badań nad tym neurofarmaceutykiem strachu, który… który ma Dirk. — Głos Lizzie zadrżał tylko na moment. — Większości z tego nie rozumiem. Ale wygląda to na program, który ma dostarczać danych dla doktora Aranowa według z góry ustalonej ścieżki. Niektóre punkty selekcjonera wyłapały równania realistyczności Lehmana-Wagnera… Zależnie od tego, o co zapyta doktor Aranow, drzewko decyzyjne poda mu odpowiednie dane. Tak mi się wydaje. Ale wiem na pewno, że każdą gałąź tego drzewka kończyły równania bez rozwiązań.

— Skąd wiesz, że to nie były prawdziwe dane? — zapytał spokojnie Aranow.

— Przy większości były przyszłe daty.

— Projektowane eksperymenty…

— Nie wiem — odparła Lizzie płaskim głosem. — Skąd mam wiedzieć.

Jackson zrozumiał, że nie powinien się z nią spierać, bo cała jej pewność siebie może z niej ulecieć tak samo gwałtownie, jak ją przedtem napełniła.

— Nikt z nas nie będzie wiedział, dopóki nie odpieczętujemy z powrotem terminalu — wtrąciła gładko Vicki. — I dopóki sam nie przeanalizujesz danych, Jackson. Ale z całą pewnością wygląda nam to na narzędzie do pogwałcenia warunków kontraktu, nieprawdaż?

— Wygląda — odparł Jackson. Narastał w nim ogromny, zimny gniew, jak czarna, stojąca woda. Czy Cazie wiedziała?

— Ten model prawdopodobieństwa był powiązany z plikami na pana temat, doktorze Aranow. Z przygotowanym na zamówienie portretem psychologicznym. — Lizzie spłonęła rumieńcem.

A więc Cazie wiedziała.

Jackson wstał, ale kiedy już był na nogach, nie bardzo miał dokąd się zwrócić. Lizzie wyraźnie jeszcze nie skończyła. Jego zimna, czarna wściekłość znowu wzrosła.

— Dobra robota, Lizzie — pochwaliła Vicki. — Ale to jeszcze nie wszystko, prawda? Dlaczego tak bardzo chciałaś dołączyć do nas w części z bioochroną?

Ręce Lizzie zadrżały. Wylała się resztka kawy.

— Vicki…

— Nie, powiedz to. Tu i teraz. Żeby wszyscy wiedzieli o tym, o czym wie K-C.

Głowa Lizzie wciąż jeszcze drżała, ale dziewczyna mówiła spokojnym już tonem:

— Wśród głęboko ukrytych danych znalazłam też inne modele prawdopodobieństw. Te były prostsze, więc je zrozumiałam. Pokazywały różne prawdopodobne warianty mutacji tego neurofarmaceutyku. A może nie neurofarmaceutyku, a czegoś, co go wytwarza. To było trudne. Ale modele dla różnych ścieżek… te modele…

— Podaj mi przeciętną Tollersa — wtrącił chłodno Jackson. — Przeciętna prawdopodobieństwa była obliczona dla przenoszenia się infekcji drogą bezpośrednią, prawda? W kontakcie między ludźmi, przez komórki Nielsena w płynach ciała. Jaki był rachunek prawdopodobieństwa Tollersa?

Vicki wtrąciła podniesionym ze zdumienia głosem:

— Wiedziałeś?

— Zgadywałem. Miałem nadzieję, że źle. Ale taki sposób rozprzestrzeniania jest zwykle ogromnie nietrwały, przez cały czas się zmienia. Lizzie, ile wynosi liczba Tollersa dla mutanta przenoszącego się drogą powietrzną w postaci, która jest zdolna do samodzielnego przetrwania poza kulturami laboratoryjnymi albo ludzkim organizmem?

— Zero przecinek trzy procent.

Niska. Projektant — obojętne, który cholerny Bezsenny nim był — pierwotnego nosiciela — obojętne, co tym cholernym nosicielem było — zadbał przynajmniej należycie o to, żeby wykluczyć nie kontrolowaną, ogólnoświatową epidemię. Przynajmniej tyle. — A dla mutanta zdolnego do samodzielnego przetrwania i do przenoszenia się podczas kontaktów między ludźmi?