Выбрать главу

– Rawniajs’! – skomenderował młodszy sierżant, zdecydowanie starszy od swych podkomendnych. – Smirno! Towarzyszu praporszczyk…

– Odstawić, spocznij. – Nieregulaminowo machnął ręką Lewart. – A wy… Ja was, widzi mi się, znam.

– A jakże – potwierdził z uśmiechem wcale nie taki młody młodszy sierżant. – Ty jesteś wszak Paweł Lewart. Poznaliśmy się w Aszchabadzie, na szkoleniu. Nie pamiętasz? Stanisławski, Oleg Jewgieniewicz…

– W Aszchabadzie, jasne. – Lewart niezręcznie ukrył zakłopotanie. – Nazywali cię… Mendelejew?

– Łomonosow – poprawił Oleg Jewgieniewicz Stanisławski, wciąż z uśmiechem. – To stąd, że ukończyłem MGU. Byłem pracownikiem naukowym w Instytucie Botaniki… Przez czas jakiś… Do czasu, gdy…

Lewart kiwnął głową. Wiedział, do jakiego czasu. Bo też i plotkowano o tym na aszchabadzkiej szkółce.

– No, no – westchnął. – A więc jednak trafiłeś za rzeczkę, Łomonosow.

– A dlaczego miałbym nie trafić?

Lewart nie odpowiedział. I miał dość bycia zakłopotanym.

– Na moją komendę! – wyprostował się, obrzucił surowym wzrokiem smarkate wojsko. – Brać rzeczy i w drogę. Ruszać się! Popędź no to towarzystwo, młodszy sierżancie.

– Nie zechcesz wprzód poznać żołnierzy?

– Później. Zdążę. Dalej, marsz, idziemy na punkt, stamtąd z kolumną jedziemy na pozycję.

– Daleko? Dokąd?

– Dokąd rozkazano.

– A… – Były botanik przełknął ślinę. – A droga? Będzie bezpiecznie?

– Tu jest Afganistan. Tu nigdzie nie jest bezpiecznie.

* * *

Na pełnym ludzi i maszyn punkcie czekał na nich Wania Żygunow. Dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności przydzielony i posyłany tam, dokąd posyłano Lewarta i poddane jego komendzie świeżo przybyłe z Taszkientu uzupełnienie.

Z resztą bratwy przyszło się pożegnać, najprawdopodobniej na dłużej, jeśli nie na zawsze. Do dembelu wszystkim było bliżej niż dalej, a grażdanka wiadomo, rozrzuci ich po całym Sojuzie, choć wymienili cywilne adresy, szansa na spotkanie będzie nikła. Lewart rozstanie z Wałunem odczuł szczególnie boleśnie, boleśniej, niż się spodziewał. Do ostatniej chwili żywił bezsensowną nadzieję, że jednak zostaną razem. Z Wałunem zżył się, co tu gadać, prawdziwą wojenną przyjaźnią, twardą więzią złączył ich Afgan, tamten nocny bój pod Ghazni, wąwóz Larghawi, wredna zasadzka pod Dżabal-as Saraf, masakra w kiszłaku Deh Kala, ciała kolegów, wywożone na pancerzu spod Szehabadu. I zastawa „Newa” na piętnastym kilometrze za Salangiem, ta, na której starlej Kirylenko zarobił kulkę w plecy. W karze za co ich pododdział rozformowano, a ich rozdzielono. Teraz on jechał na wschód, w stronę Dżalalabadu, a Wałun na południe, diabli wiedzą dokąd.

– Niech to czart – powiedział głośno.

– Niech – zgodził się Wania Żygunow. – Sałaam, praporszczyk. Cześć, młodszy sierżant. Powitać, żołnierzyki! Świeżo po szkółce? No, to nazwa żołnierzy wam jeszcze nie przystoi. Jesteście „czyżyki”. Kruu-gom! Wskakiwać na pancerz, czyżyki, migiem! Gdzie? Jak? Hospodi, co za ofermy!

– Mamy jechać na pancerzu? – zdziwił się Łomonosow. – Dlaczego nie w środku?

– Dowiesz się – wykrzywił wargi Żygunow – jak kiedyś będziesz w środku, a beter najedzie na minę. Nie dyskutuj, bratku. Nie kombinuj, nie myśl, rób, co ci każą, i to szybko. Tu jest Afgan!

Wyglądało, jakby tylko na nich czekano, bo nie potrwało długo, a transportery – kolumna liczyła ich ponad dziesięć – ryknęły silnikami, zasmrodziły spalinami, zadygotały i ruszyły. Wańka Żygunow przeżegnał się ukradkiem. Łomonosow przyglądał się z dziwną miną. Lewart milczał. Był nieobecny. Myślał o Tani.

Jechali. Na zakręcie drogi dało się policzyć maszyny kolumny, było ich czternaście, jadąca na czele BRDM, dwie BMD, dwie BMP, jeden MT-LB i osiem beteerów. Wszystkie należały do razwiedroty 345. gwardyjskiego pułku powietrzno-desantowego z Bagramu, Lewart i jego grupa byli tu tylko na przyczepkę, zabierali się po drodze. Desantura wydzieliła im do transportu ostatni BTR w kolumnie, toteż teraz dławili się spalinami całego konwoju i zbierali cały kurz.

Jechali. Młokosy z uzupełnienia, początkowo bladzi, kurczowo uczepieni uchwytów i na każdym wyboju walący się wzajem po głowach muszkami akaemуw, stopniowo nabierali rezonu, nawet usiłowali dowcipkować i rugać się żołnierskim matem, dopóki ich Żygunow nie skarcił. Zamilkli więc, szeroko rozwartymi oczami chłonąc widoki – gliniane ściany mijanych duwałów, dukany, osiołki, niewiasty w parandżach, Tadżyków w tiubietiejkach, niskie gaiki zielonek, brudnobure zbocza gór pod szafirowym afgańskim niebem.

Jechali. Żygunow usnął. Lewart udawał, że śpi. By uniknąć pytań Łomonosowa i konieczności rozmowy z nim. Jakiejkolwiek poufałości.

Oleg Jewgieniewicz Stanisławski był pracownikiem naukowym Moskiewskiego Uniwersytetu imienia Łomonosowa, stąd brała się jego wojskowa ksywka. Na MGU Łomonosow robił karierę naukową. Jakiś czas. Dokładniej, do czasu, gdy coś wygłosił. A może podpisał. Coś, czego nie zalecało się publicznie wygłaszać ani tym bardziej podpisywać. Krótko po wygłoszeniu, czy też może podpisaniu, Łomonosow z MGU wyleciał. A zaraz potem dostał powiastkę z wojenkomatu i ani się obejrzał, jak jechał eszelonem do Turkiestanu. Trafiwszy do 40. Armii z łatką mąci wody i politycznego warchoła, łatwego życia nie miał, swoje tam podobno dostał. Na szkółce w Aszchabadzie odżył, bo tam mało gnojono, perspektywa Afganistanu temperowała sierżantów. Łomonosow zaś zupełnie nie chciał wpisać się w stereotyp dupka i akademickiej ofermy. Służył wzorowo, a że był niegłupi, rychło – ku ogólnemu zdumieniu – paradował z belką jefrejtora na pagonach. Na które teraz, jak się okazywało, drugą belkę mu dołożyli.

Lewart, najogólniej rzecz ujmując, nie przepadał za dysydentami, wichrzycielami, wolnomyślicielami, wszelkimi kontestantami socjalizmu i radzieckiego ustroju, krytykami przedstawicieli władzy i panujących w ZSRR porządków. Nie to, by akurat był ustroju ślepym wyznawcą, socjalizm przesadnie kochał, a ludzi władzy otaczał uwielbieniem, broń Boże, miał do wielu rzeczy i spraw w ojczyźnie stosunek nader krytyczny, a władzy radzieckiej i jej prominentnym reprezentantom zdarzało mu się niekiedy życzyć rzeczy nie najlepszych zgoła. Ale w duchu i po cichu. Ludzi, którzy robili to głośno i demonstracyjnie, Lewart nie poważał, miał ich za pomyleńców ze skłonnościami do samodestrukcji. Mniemać bowiem, że socjalizm można obalić, a Związkowi Radzieckiemu zaszkodzić poprzez publiczne wygłaszanie krytyk, chodzenie na demonstracje, podpisywanie protestów w sprawie Czechosłowacji, listów otwartych odnośnie Sołżenicyna oraz śpiewanie „We Shall Overcome” na mityngu z Angelą Davis mogli tylko fantaści i marzyciele, osobnicy naiwni i psychicznie niedojrzali. Sam miał w tym względzie doświadczenia bardziej niż smutne, sam z leningradzką uczelnią pożegnał się za niebaczny podpis pod petycją w czyjejś obronie. Nazwiska bronionego nie zapamiętał, w skuteczność obrony wątpił, a jeśli ktoś przez to wszystko uszczerbku doznał, to nie Związek Radziecki bynajmniej. Od tamtej pory postanowił trzymać się z dala od dysydentów maści wszelakiej. Postanowienie odnowił na przedafgańskiej szkółce. O dysydentów było tam raczej trudno, co nie znaczy, że nie było ich w ogóle. I należało pilnie wystrzegać się przyjaźni z nimi. Niedojrzałość psychiczna i skłonność do samozagłady, na grażdance u przyjaciela niebezpieczne, na wojnie mogły okazać się zabójcze. W Aszchabadzie Lewart konsekwentnie zmrażał więc wszystkie przyjacielskie inicjatywy Łomonosowa. Twardo postanowił trzymać się tego i teraz, gdy los znów ich zetknął. Koleżeństwo i braterstwo broni, owszem. Ale przyjaźń obowiązkowa nie jest.