Jechali.
– Czy wiesz, praporszczyk – odezwał się nagle Łomonosow – że ponad dwa tysiące trzysta lat temu tą właśnie drogą wiódł swoją armię Aleksander Macedoński? Tym właśnie szlakiem? Wiedzieliście o tym, chłopcy?
Chłopcy nie wiedzieli. Lewart wiedział, ale milczał.
– Latem roku trzysta trzydziestego przed naszą erą – wyłożył Łomonosow – pokonany pod Gaugamelą i zbiegły król perski Dariusz został zamordowany przez swego krewniaka Bessosa, który obwołał się nowym władcą Persji. Aleksander, który sam już się za władcę Persji uważał, natychmiast ruszył na Bessosa z wojskiem. Bojąc się starcia, Bessos uszedł do Baktrii…
– Do czego? – Żygunow, okazywało się, tylko udawał, że śpi. – Do paki?
– Do Baktrii. Czyli tu, do Afganistanu. Za czasów Aleksandra pasmo Hindukuszu, zwane wówczas Kaukazem Indyjskim, dzieliło obecny Afganistan na Baktrię, Drangianę, Arię, Arachozję i Paropamisadę. Stolica Baktrii była mniej więcej tam, gdzie dziś Mazar-i Szarif. Stolicą Arii był dzisiejszy Herat, Drangiana to dzisiejsza prowincja Helmand, Arachozja to Kandahar, Paropamisada to obecne okolice Kabulu i Bagramu. Ścigający Bessusa Aleksander nie zaatakował Baktrii wprost, lecz dokonał obejścia. Poprzez Arię i Drangianę dotarł aż do Paropamisady, gdzie założył miasto nazwane Aleksandrią Kaukaską, w miejscu dzisiejszego Czarikaru…
– Wokуł Czarikaru, pacany – Wasia Żygunow też zechciał popisać się wiedzą – są winnice. Najsłodsze winogrona w całym Afganie, o, takie, kurwa, wielkie kiście…
– Stamtąd właśnie – ciągnął Łomonosow – w roku trzysta dwudziestym dziewiątym Aleksander wyruszył drogą, którą teraz jedziemy, doliną rzeki Kabul. Potem skręcił na północ, w góry, do Drapsaki, dzisiejszego Kunduzu. Przeszedł przez przełęcze wiosną, gdy leżał tam jeszcze śnieg, czym kompletnie zaskoczył Bessosa, który bez walki umknął na północ, odgradzając się od Aleksandra rzeką Oksos, czyli Amu-darią. Ale rzeka nie zatrzymała Macedończyków. Wówczas w wojsku perskim upadło morale, a zbuntowani dowódcy, Spitamenes i Datames, pojmali Bessosa i wydali go Aleksandrowi. Interesujące, że wkrótce Spitamenes miał okazać się najgroźniejszym przeciwnikiem…
– Taki z ciebie mądrala, młodszy sierżant – skrzywił się Żygunow – że aż dziw, żeś w piechocie. A nie w KGB.
– Hełmy – przerwał ostro Lewart. – Wszyscy hełmy na łby, migiem.
Nie minęło pół minuty, jak ich transporter zahamował gwałtownie, tuż przed mostkiem nad wyschniętym arykiem. Mostek faktycznie mógł tu stać za czasów Aleksandra, wyglądał cholernie antycznie. Lewart odnotował to w pamięci, odruchowo, wciąż po raz nie wiadomo który zszokowany. Tym, że przewiduje. Że przeczuwa, co się za sekundę wydarzy. Poczuł na sobie wzrok Łomonosowa. Wiedział, że Łomonosow spostrzegł.
Od czoła kolumny rozległy się strzały. Długie serie. Z zatrzymanej przed nimi beemdeszki zeskakiwali żołnierze desantu, natychmiast zajmując pozycje wzdłuż drogi.
– Z wozu! – rozdarł się Żygunow. – Wszyscy z wozu!
Znowu rozległy się eksplozje. Lewart przełknął ślinę, by pozbyć się uporczywego brzęczenia w uszach. Dał znak Żygunowowi, by baczył na gospodarstwo, sam podszedł bliżej, przyklęknął za BMD.
– Co się dzieje? Zasadzka?
– W portki robisz, piechota? – Zagadnięty spadochroniarz splunął przez ramię. – Nie ma strachu. To tylko ostrzał. Stamtąd, spod kiszłaku. Dwóch duchów na motocyklu. Wygarnęli serię do prowadzącej beerdeemki. I zwiali.
– Tam może ich być więcej – dorzucił drugi. – Nasz rotny wezwał lotnictwo. Stoimy, by nie wpakować się pod własne bombki. A kiszłaczek tymczasem pokropimy z wasilioka.
Rozległa się seria eksplozji, ale nie bliskich, lecz z prawej, z kiszłaku na płaskim wzgórzu. Na oczach Lewarta kiszłak zagotował się od wybuchów i niemal zniknął w dymie. Na jadącym w środku kolumny MT-LB desantura wiozła zamontowany „Wasiliok”, automatyczny moździerz 82 mm. Gdy tylko chmura dymu nad dachami rozwiała się, wasiliok znowu zaniósł się łomotem i wrąbał w kiszłak następną serię granatów. BMP wymierzyły w wioskę lufy swych działek, ale nie strzelały. Lewart usłyszał podniesione głosy. Dowodzący kompanią kapitan z desantu wdał się chyba w sprzeczkę z dowódcą grupy saperów, rzecz była niecodzienna.
– Miejsce, z którego padły strzały – ostro i głośno zakończył kapitan – nie nazywa się u mnie obiektem cywilnym. Miejsce, skąd strzelano, nazywa się stanowiskiem ogniowym przeciwnika. Czy to jest jasne, młodszy lejtnancie Bierzin?
Odpowiedź młodszego lejtnanta Bierzina zgłuszył ryk turboodrzutowych silników. A za chwilę potężna eksplozja.