Выбрать главу

– Nic – oznajmił. – Ni widu, ni słychu, ni duchu.

– I bardzo dobrze – ocenił Walera. – Możemy iść. Uwaga! Pod nogi patrzeć!

– Miny? – spytał zdyszany już nieco Łomonosow. – Tak blisko? Myślałem, że pole jest dalej…

– W tym kraju – uciął Walera – miny wędrują. Taki mają paskudny zwyczaj. Raz są tu, raz są tam. A najczęściej tam, gdzie się ich nie spodziewasz. No i jak, komandir? Wystarczy spaceru?

– Powiem, kiedy wystarczy. Prowadź, jefrejtor.

Szli. Kozlewicz co jakiś czas lornetował wąwóz i zbocza. Walera rozglądał się, wypatrywał czegoś. Węszył.

– Jedzie trotylem, czujecie?

Skręcił między głazy, po chwili wrócił.

– Jednego brudasa mniej – zarechotał, demonstrując im znaleziony sandał. – Bandzior wyleciał na wdowie.

– To tylko sandał – zauważył Łomonosow. – Może ktoś go zgubił?

– Stopa też tam była, urwana wyżej kostki. Nie przyniosłem, bo obrzydliwy jestem. I krwi sporo na kamieniach widziałem. Mógł być więcej niż jeden, ciężko zgadnąć. Duchy swoich zabitych zabierają… A tam… Widzicie? Krew, strzęp czałmy albo czapana! Ha, mówiłem, czarna wdowa!

Czarnymi wdowami, jak wiedział Lewart, żołnierze nazywali miny PMN. Kontakt z miną PMN miewał bowiem skutek równie fatalny, co kontakt z osławionym pająkiem.

– Psiakrew! – wrzasnął nagle Walera. – Wykopali! Suki pogańskie, cholera na nich!

– Co jest?

– Wybrali miny – wskazał Walera, czerwony ze złości. – O, tu, tam i tam, widzicie dołki? To nie po wybuchu. Wykopali. Wygrzebali jak ziemniaki, ile zdołali, nim któraś wybuchła. Po to wczoraj nocą tu przyleźli. Wybrali i teraz ustawią gdzie indziej, swołocze. Na naszych, ma się rozumieć. Wracajmy, komandir.

– Wrócimy, gdy wydam rozkaz. Co tam jest?

– Tam? – Walera odsunął panamę na tył głowy. – Żleb. Parów, tak powiedzieć. Wąski, długi, ale ślepy. Prowadząca donikąd dziura w skale. Duchy tamtędy nie chodzą. Nikt tam nie chodzi.

– A my jednak zajrzymy. – Lewart zimnym spojrzeniem zdusił opozycję w zarodku. – Sprawdzimy ten parów.

– Lejtecha Bogdaszkin – zmrużył oczy Walera, nie myśląc rezygnować – też łaził, gdzie nie trzeba. Sprawdzał, tak powiedzieć, czego nie trzeba. I źle skończył. Ciekawe, praporszczyk, jaka tobie dola pisana.

– Ruszaj przodem, Biełych.

– Takie łażenie – Walera ruszył, ale ględzić nie przestał – kijowo się może skończyć. Kulkę dostać, rzecz żołnierska. Ale mina, ta nogę urywa i jajca… Bez nogi kijowo, a bez jaj… Tfu, tfu.

Lewart nie podjął dyskusji, demonstracyjnie olewał ględzenie. Walera widział to.

– A żywcem dać się duchom złapać, Hospodi… Bandziory kindżałami odkroją z ciebie wszystko, co miękkie, co się da odkroić. Kroją po trochu, bydlaki, powolutku, co odkroją, to do wiadra wrzucają. Ty, prapor, w Afganie od dawna, toś pewnie nieraz po kiszłakach takie wiadra widywał. I nie drejfisz? No, no… A oto i parów.

Jar w samej rzeczy był dość wąski, w ciasnym przesmyku między skałami z trudem mieściło się dwóch ramię w ramię. Pionowe ściany zdawały się schodzić w górze, rozdzielone cieniutką jasną kreską nieba. Dalej uskok łagodniał nieco, błękit robił się widoczniejszy, było jaśniej. Dno zalegał piarg, usypisko głazów, zwietrzałych kamieni i chrzęszczącego pod butami żwiru.

Łomonosow spostrzegł coś w usypisku, zrobił krok, pochylił się. I natychmiast odskoczył, przerażony.

– Wąż!

– Kobra! – wrzasnął Walera. – Uwaga! Kobra!

Lewart faktycznie dostrzegł ruch wśród kamieni. Coś się tam zażółciło, zazłociło. I wężowo zwinęło, oddalając się od nich szybko.

– Cofnąć się! – Walera wyszarpnął z kieszeni lifczika zaczepny RGN. – Cofnąć się i kryć!

Chwycił za zawleczkę granatu, ale nie zdążył jej wyciągnąć. Lewart capnął go za pięść. W tym samym momencie, w którym Łomonosow ostrzegawczo uniósł rękę.

– To nie jest kobra – powiedział. – To wąż z pewnością niejadowity. Niegroźny.

– Żmija jest żmija! – Walera mocował się z Lewartem. – Nienawidzę żmij! Pierdolnę ją, zanim ucieknie! Puść, prapor!

– Schowaj granat.

Wąż nie uciekł. Oddaliwszy się od nich jakieś dziesięć kroków zatrzymał się. Zwinął. I uniósł głowę.

Lewart westchnął mimowolnie, widząc płaski łeb, segmentowane podgardle, szybko wysuwający się rozwidlony język. I oczy. Złote. Z czarną pionową źrenicą.

Postąpił krok. Żmija wyżej uniosła przednią część ciała, syknęła przeszywająco. Złotawożółte łuski zalśniły w słońcu.

– Łomonosow?

– Tak?

– Jesteś pewien, że to nie kobra? Ani nic jadowitego? Ty przecież jesteś botanik. Nie herpetolog.

– Wiem o wężach dostatecznie dużo. To nie jest kobra.

– Co to więc jest?

– Nie wiem. Chyba połoz… Z rodziny połozowatych.

Połoz z rodziny połozowatych nadal nie myślał uciekać. Kołysał się lekko, wpatrzony w Lewarta nieruchomym spojrzeniem złotych ślepi. Lewart wzdrygnął się. Potem, nie odrywając wzroku od oczu węża, zrobił krok do tyłu. Potknął się. Łomonosow podtrzymał go. Zadygotał, jakby oblano go wodą. Potrząsnął głową, by uwolnić się od natrętnego brzęku w uszach.

– Idziemy – wykrztusił. – Wracamy na pozycję.

– Zostawiając żmiję przy życiu – skomentował z przekąsem Walera, poprawiając akaem na pasie. – Jeśli ty, prapor, taki dla szkodników i robactwa litościwy, tak co ty w Afganie robisz?

Lewart nie odpowiedział. Głos Walery nie docierał do niego. Zagłuszany przez myśli.

* * *

Noc minęła spokojnie. Ale nie dla Lewarta, który oka nie zmrużył do zorzy. Nie mógł zasnąć. Prześladował go obraz złotej żmii, martwe spojrzenie jej złotych oczu. Rano poszedł do żlebu. Sam.

* * *

Był więcej niż pewien, że jej nie zobaczy, wciąż było zimno, słońce wisiało nisko nad górami, przyćmione mętną poranną mgłą. Gady, zapewniał sam siebie, są zimnokrwiste, nie znoszą chłodu, chłód ogranicza ich aktywność, kryją się przed nim. Żmija – nie mógł przestać nazywać tak węża w myślach – z pewnością gdzieś się ukryła. Może nawet w ogóle uciekła z wąwozu?