Выбрать главу

– Wiejmy stąd! Do tyłu! Nogi, Paszka, nogi! Inaczej nam chana!

Wyskoczyli z blokpostu, poderwali się wśród świstu kul, przebiegli, kicając jak zające, do następnego stanowiska, może dziesięć metrów, dziesięć metrów skalistej ziemi, dziesięć metrów wzbijanej pociskami kurzawy. Przeturlali się przez brustwerę, spadli wprost na ciała, na trupy, na wyjących rannych, na puste magazynki i cynki po nabojach. Jedyny zdolny do walki żołnierz, Lewart nie mógł poznać, kto to, ryczał przekleństwa, wrzeszczał przeciągle, z kolbą przy okopconym policzku bez przerwy strzelał z pekaemu, siał kulami po przedpolu.

– Allah-u akbaaaar!

– Yalla, yalla!

– Basmacze posrani! – darł się, strzelając, kaemista. – Sucze-nachuj-syny! No, chodźcie! Chodźcie!

Do okopu, odbiwszy się od brustwery, wpadły dwa granaty, RGD i kakaowe pakistańskie jajko. Śmierć, pomyślał Lewart, płaszcząc się jak flądra na usianej łuskami ziemi.

Wałun skoczył szczupakiem, chwycił i z leżącego wymachu odrzucił ergedeszkę, eksplodowała na przedpolu. Pakistański granat wturlał się między trupy i rannych, oni też wzięli na siebie większość odłamków po wybuchu. Lewarta rzuciło na wznak, znowu ogłuchł, od huku i od wycia pokaleczonych. Któryś ciskał się obok, wierzgał, zaczepił butem za pas akaemu i wyrwał go Lewartowi z rąk.

– Allah-u akbaaar!

Na brustwerę wskoczyło dwóch. Wielki brodacz z dzikim wzrokiem i śniady typ w arafatce, saudyjski ochotnik. Saudyjczyka natychmiast ściął serią kaemista z okopconą twarzą, sam zaraz potem ginąc od serii brodacza.

– Allah-u akbaaar!

Muszka zamknięta, odnotował irracjonalnie Lewart, patrząc na karabinek brodacza, gorączkowo macając wokół w poszukiwaniu broni. To chiński kałasznikow, chińska produkcja, przerzucona z Pakistanu…

Namacał, stęknął rozpaczliwie, uniósł, miał cholerne szczęście, tym bowiem, co namacał, był czyjś porzucony AKS, lżejszy od akaemu i dający się szybciej unieść. Trzymając krótką broń w wyciągniętych rękach, w geście odruchowo obronnym, nacisnął spust. Trafił ducha z chińskim kałasznikowem prosto w twarz. Krew, zęby i kłaki z brody poleciały we wszystkie strony.

– Tak jemu! – zaryczał dziko Wałun. – W świńską mordę! W ten ryj bisurmański!

Chwycił PKM zabitego strzelca, wskoczył na brustwerę, na równe nogi.

– Gaaaady! – darł się, waląc z biodra, wodząc lufą. – Suuuuukiii! Pokraaaaki! Kurwa mać wasza jebana!

Milukin, przypomniał sobie Lewart, ten zabity kaemista to był szeregowy Milukin. Nie mógł podnieść się z ziemi, nogi miał jak z waty, całe ciało, wydawało się, każde ścięgno, wszystko odmówiło posłuszeństwa. Zaciśnięta na chwycie akaesu dłoń za nic nie chciała się rozewrzeć, drgała w skurczach. Grunt pod nim zadygotał nagle od eksplozji, stanowisko wypełnił śmierdzący dym. Lewart zachłysnął się, rozkaszlał, załzawił w wymiotnym odruchu.

Wałun wystrzelał całą taśmę z pudła, cisnął PKM. Rzucił się na kolana obok Lewarta, chwycił go za ramię, szarpnął. Lewy rękaw miał poszarpany, gołe ramię pod nim we krwi.

– Nogi, Pasza! Dalej, żywo! Żywo, bratan!

Lewart przemуgł się, zerwał. Wyskoczyli z okopu, przebiegli następne dziesięć metrów, część trasy na nogach, część na czworakach, pod kulami, dopingowani wrzaskami duszmanów z tyłu i zachęcającymi krzykami towarzyszy z ziejącego ogniem blokpostu dowodzenia. Zbawczego blokpostu, który nagle otwarł się przed nimi niczym wrota raju, a oni wtoczyli się do środka, łapiąc ustami powietrze jak ryby w niewodzie. A starszy praporszczyk Panin, niczym święty Piotr, powitał ich iście rajską wiązanką.

– Żywi, kurwa? Cali? To czego, chuj z wami, leży jeden z drugim? Brać broń! Broń brać, mać waszą! I do boju! Do boju!!!

Broni nie brakowało, blokpost pełen był zabitych i niezdolnych do walki rannych. Porwali za akaemy, dołączyli do linii, do licząc na oko jakichś dziesięciu żołnierzy, ostrzeliwujących się ostro i gęsto. Na dnie, skurczony, siedział Kola Sinicyn, radzista, nieustannie powtarzając do mikrofonu mantrę wezwań pomocy.

– Ognia! – darł się Aleksiej Panin, święty Piotr, nawet podobny do świętego klucznika, gdyby świętego ogolić, ostrzyc na zapałkę, umazać mu gębę krwią i smarem i wcisnąć do rąk AK-74.

– Ognia! Ogień ciągły!

Blokpost strzelał. Obok Lewarta, przywarty do niego barkiem, prażył z pekaemu młodszy sierżant Kriuczkow, ksywka Kriuk. Za nim, biorąc zamachy jak posągowy grecki dyskobol, szeregowy Ługowoj ciskał na przedpole granaty ręczne. Na oczach Lewarta dostał kulę prosto w czoło, z potylicy krew buchnęła mu fontanną długą na metr.

– Allah-u akbar! Allah-u akbaaaaar!

– Ja „Newa”, ja „Newa”… – powtarzał rwącym się głosem Kola Sinicyn, kiwając się nad radiostacją jak Żyd nad Talmudem. – Zero-pierwszy, jak mnie słyszysz… Ja „Newa”…

– Allah-u akbaaaaar! Marg bar szurawi!

Kola Sinicyn przestał mówić, zaczął szlochać, kiwając się coraz szybciej i szybciej. Kriuk mocował się z zaciętym pekaemem. Wałun strzelał i wrzeszczał. Eksplodujący granat obsypał ich piaskiem i żwirem, wrzaski atakujących przybrały na sile. Alosza Panin oderwał zakrwawiony policzek od kolby, splunął soczyście.

– Chujowo, rebiata – podsumował zimno. – Jej Bogu, my w głubokoj żopie.

Faktycznie, wydawało się, że nie ocaleją. Ale ocaleli.

Ocalenia, o dziwo, nie przyniosły im „Krokodiły”, szturmowe śmigłowce Mi-24, te zjawiły się później, niewiele zresztą wyprzedzając czołgi i BMP idącej z odsieczą broniegrupy spod Czarikaru. Ratunek przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od konwoju. Od wydawałoby się do cna spalonej, ze szczętem rozbitej, unicestwionej już nitki. Zamykający kolumnę ural eskorty odstał na Salangu, na miejsce zasadzki dotarł z opóźnieniem. Ural na skrzyni wiózł zamontowaną zuszkę. Szybkostrzelne działko zenitowe ZU-23 o dwóch sprzężonych lufach. Dwudziestotrzymilimetrowe pociski z luf zuszki przeorały najpierw zbocze po prawej stronie drogi, szybko czyszcząc je z mudżahedinów z bazookami. Potem artylerzyści obrócili lufy na lewo, na duszmanów na przedpolu zastawy. I przemieszali ich ze żwirem. Przemieszali dokładnie, można by rzec: na gładką masę, jak nadzienie do pielmieni. A potem, wciąż w tempie dwóch tysięcy pocisków na minutę, prali po uciekających, prali aż do przegrzania luf. Ale nim przegrzali lufy, nad zastawą już warkotały Mi-24, a góry zatrzęsły się od eksplozji wystrzeliwanych przez nie nursów.