Выбрать главу

Herpander nie słyszał ostatnich słów maga. Jego uwagę przykuło coś innego. Do ucztujących zbliżył się szybkim krokiem nie kto inny, a hyparcha Seleukos. Z miny i postawy znać było snadnie, że nie zjawił się bynajmniej po to, by ucztować. Skinieniem głowy skwitował pełne szacunku powitania, stanowczym gestem odsunął podawany mu kyliks, nie mniej stanowczym i ostrym wezwał do siebie ilarchę Teodorosa, bezpośredniego przełożonego Herpandra, odciągnął go na bok. Teodoros słuchał, a oczami już biegał po sali. Herpander domyślił się, kogo wypatruje. Zdawkowo pożegnał Astrajosa, szybko ruszył w stronę dowódców. Bezceremonialnie usunął z drogi zaczepiającą go półnagą dziewczynę o uczernionych kohlem oczach i ukarminowanych sutkach.

Hyparcha opuścił tymczasem salę, a Teodoros wyszedł Herpandrowi naprzeciw.

– Trzeźwy jesteś? Dobrze. Zbieraj się, marsz do oddziału. Tylko po cichu i bez sensacji, nie chcemy przedwczesnego alarmu. Ale przed świtem macie być na koniach, ty i twoja tetrarchia.

– Stało się coś?

– Bunt – wyjaśnił sucho Teodoros. – Może nawet powstanie, na dużą skalę. W Sogdianie. Satrapa Spitamenes, ten sam, który dopiero co wydał nam Bessosa, zabójcę króla Dariusza. I masz, teraz ten Spitamenes zbuntował się, poderwał przeciw nam Sogdyjczyków, Dahów i Parnów, plemiona z Arii i Baktrii. Artakoana w ogniu, Marakandzie grozi oblężenie. Jest obawa, że powstanie może objąć całą Margianę i Arię. Generalnie, jest źle.

– Jak to, źle? – Herpander dał upust zdumieniu. – A król? A wodzowie? Perdikkas, Kassander, Ptolemeusz? A królewska Agema? Hetaireia? Hypaspiści? Cała armia Jaksartesu? Żeby jakiś tam Spitamenes…

– Król – uciął ilarcha – jest teraz w Aleksandrii Kresowej. Wyruszył przeciw buntownikom, ale na jego tyły uderzyli sprzymierzeni ze Spitamenesem Sakowie. Dahowie prą na Baktrę, powstrzymać ich usiłują Kojnos i Artabazus. Mamy rozkaz wyruszyć i zabezpieczyć im tyły. Niewykluczone bowiem, że do powstania przyłączą się ludy z tej strony gór, z Paropamisady. My, prodromoi, nasza ile, pójdziemy w straży przedniej. W południe musimy być w Aleksandrii Kaukaskiej.

Złota żmija, pomyślał Herpander. Pairika. Ta, która wabi. Legenda? Phluaros, wymysł i bzdura! Skażenie wojną, krwią i śmiercią? Akurat! Nie jestem ani skażony, ani odmieniony. Gdy wojny się wreszcie skończą, zrzucę je z siebie jak znoszony chiton. I zapomnę o wszystkim, co widziałem, o tym, co robiłem. Zapomnę na zawsze. Zdołam. Na pewno.

– Czy ty mnie słuchasz, Herpandrze?

– Wybacz, ilarcho. Zamyśliłem się.

– Ten Spitamenes… – Teodoros zgrzytnął zębami, zacisnął pięść. – Morał z tego dla mnie jeden płynie: nigdy nie zostawiaj za sobą nie dobitego Azjaty. Do oddziału, tetrarcho. – Na rozkaz.

* * *

Żmija pełzła, zwijając się esowato. Lewart podążał za nią.

Głęboki mrok panujący przy wejściu do jaskini ustąpił światłu. Sklepienie pocięte było mozaiką szczelin i otworów, przez które do wnętrza wpadała jasność, wielkie, jakby rzucane przez reflektory słupy światłości. W świetle Lewart zobaczył, po czym stąpa. I westchnął.

Podłoże jaskini tonęło w złocie i srebrze.

Monety przepełniały skrzynie i szkatuły ozdobione szesnastopromiennym słońcem Macedonii, wyciekały z rozbitych amfor.

Wypychały worki, których płótno zbutwiało już przed wiekami, a wyzwolony drogocenny metal zalał jaskinię jak pustynny piasek.

Lewart widział, choć niekoniecznie rozpoznawał, złote darejki króla Dariusza, walutę Achemenidów. Srebrne ateńskie tetradrachmy z Ateną na awersie i jej sową na rewersie. Srebrne dekadrachmy Aleksandra Macedońskiego, przedstawiające go wierzchem na Bucefale. Inne, wyobrażającego go jako Dwurogiego, z rogami boga Amona. Inne, z głową Aleksandra ustrojoną w skalp słonia, symbol podboju Indii. Srebrne drachmy następcy Aleksandra, jednookiego Antygona Cyklopa. Srebrne oktodrachmy Ptolemeuszów. Tetradrachmy króla Baktrii Eutydemosa. Monety Demetriusza, syna Eutydemosa, identyczne jak ta, którą znalazł przy wejściu. Inne monety Demetriusza, przedstawionego jako Aniketos, niezwyciężony. Tegoż króla maleńkie, ale pięknie wybite srebrne obole. Dziwne czworokątne monety Agatoklesa, samozwańczego króla Paropamisady. Monety bite przez Antymacha Theosa. I największe złote monety świata helleńskiego, statery Eukratydesa, wielkie jak szkła lornetki.

Lśniły w szkatułach i zgrzytały pod butami srebrne monety z podobizną opasłego króla Helioklesa, wyobrażonego jako Gromowładny, z berłem i piorunem. Złote monety Menandra Sotera Zbawcy. Srebrne drachmy z podobizną jego małżonki, królowej Agatoklei Theotropy, Bogom Podobnej. Ciężkie złote monety kuszańskiego króla Kaniszki, z jego własną całofigurową podobizną. Srebrne kuszańskie tetradrachmy króla Herajosa.

Tego wszystkiego nie ma, pomyślał, to złudzenie. W istocie, udały się uprawy Salmanowi Amirowi Jusufzajowi i chłopcom z okolicznych kiszlaków. Sakramencko mocna wyszła im ta hera.

Żmija pełzła. Podążał jej śladem.

Mijał kufry i szkatuły, w których skrzyły się, oddzielnie lub przemieszane, drogie kamienie. Wielkie jak ziarna ciecierzycy diamenty z Golkondy, birmańskie rubiny z legendarnej doliny Mogok, gwiaździste szafiry cejlońskie, karbunkuły syjamskie, akwamaryny z Kaszmiru, ametysty z Dekanu, nefryty i turkusy z Chorezmu, perły z wybrzeży Lanki i Celebesu, korale, jaspisy, jadeity, karneole, onyksy, kocie oczka. I skarby Hindukuszu – olbrzymie złote samorodki z Wachduru i Zarkaszanu, ogromne szmaragdy z Doliny Pandższiru, krwawe rubiny i spinele z Dżegdalek, lazuryty i lapis-lazuli z Badachszanu. Wielkie topazy, agaty, beryle i almandyny.

U ścian jaskini, tam, dokąd nie docierało światło, w cieniu i mroku, niczym zastygła w wiekach armia, majaczyły posągi i posążki, statuetki, popiersia, figurki i figurynki. Złote, srebrne lub brązowe stwory mityczne: ptaki Simurgi z głowami psów, smoki, rozpościerające turkusowe skrzydła, trytony, ichtiocentaury, ketosy, hippokampy, gryfy i monocerosy. Pulchne baktryjskie Afrodyty ze sterczącymi piersiami, Kybele, wiodąca zaprzęg lwów, czasem większy lub mniejszy posążek boga lub bogini – tu Atena, ówdzie Artemida, ówdzie Posejdon z trójzębem, Atlas czy Boreasz. Surya na swym słonecznym rydwanie, Waju wierzchem na gazeli. Złote filigranowe figurki apsar, boskich tancerek i kochanek, w rozmaitych, najczęściej uwodzicielskich pozach.