I wtedy zobaczył.
Wciśnięty między wysadzane mosiężnymi guzami kulbaki, częściowo nakryty szylkretowym puklerzem, leżał miecz. Nie hinduski talwar, nie radżputańska khanda. Prosty, skromny, niezbyt długi europejski miecz. Gdy go podnosił, zobaczył wytrawione na głowni: DEUS LE VOLT.
Czarnomor zaatakował jak lampart, tnąc od ucha, Lewart sparował odruchowo i – ku swemu zdumieniu – odpowiedział kontratakiem, szybkim wypadem i cięciem. Czarnomor uniknął ciosu, cofnął się, Lewart nie dał mu otrząsnąć się z zaskoczenia, zaatakował. Mułła spróbował finty i cięcia w dłoń. Nadgarstek Lewarta sam, zdawało się, wykonał niewielki obrót, brzeszczot szczęknął o brzeszczot, a odbity szamszir omal nie wyfrunął z ręki Czarnomora. Mułła cofnął się, szczerząc zęby znad białej brody. W jego płonących oczach zamigotało coś dziwnego, jakby cień zwątpienia. Praporszczyk, którego, pewien był, bez trudu posieka na dzwonka, niespodzianie okazał się wytrawnym szermierzem. Walczył nie jak byle szurawi, ale jak ktoś szkolony w Sandhurst w fechtunku wojskową szablą wzoru 1853, produkowaną przez firmę Robert Mole & Son. Nie jak sowiecki piechociniec, ale ktoś od dziecka niemal ćwiczony w walce kopisem i machairą. Ktoś, kto pierwszego człowieka zabił białą bronią w wieku lat piętnastu, w bitwie pod Elateią, podczas kampanii w Focydzie.
Czarnomor – do tej chwili – nie wydał najmniejszego dźwięku. Teraz zawył, zawył dziko i wściekle, niczym szakal. I na oślep rzucił się na Lewarta, wymachując szamszirem jak oszalały. Lewart wymanewrował go zwodem i krokiem w bok, uderzył barkiem, kopnął w goleń. Czarnomor zachwiał się, pochylił, a Lewart poderwał się i uderzył z góry, z wysoka. Wbił mulle miecz nad obojczyk, pionowo, wraził do połowy klingi. I zostawił tak, odskakując.
Czarnomor upadł na kolana. Szamszira z dłoni nie wypuścił, ale jasnym było, że unieść go już nie zdoła. Mógł tylko patrzeć na Lewarta, palić go wzrokiem kipiącym nienawiścią.
Lewart podszedł. Oburącz uchwycił rękojeść miecza, mocno naparł na głowicę. Klinga stawiała opór tylko przez moment, potem weszła jak w masło, aż po jelec. Czarnomor zatrząsł się i zadygotał, zadygotał konwulsyjnie, okropnie. Nie wydał najmniejszego dźwięku. Zaciskał usta, ale krew i tak wydarła się zza nich, wybluzgnęła gwałtowną falą. Mułła Hadżi Hatib Rahiqullah zakołysał się. A potem upadł na twarz.
Lewart patrzył na niego obojętnie. Potem odszedł. Podniósł swój AKS, wyjął i odrzucił pusty magazynek.
Przy samym wyjściu z jaskini skarbca zobaczył brezentowe worki. Były przepełnione, widział więc, co zawierały. Trotyl w opakowanych w bury parafinowany papier czterystugramowych kostkach, rozmiarów dziesięć na pięć na pięć centymetrów.
Za torbami leżało sześć metalowych, zielono lakierowanych talerzy. Miny przeciwczołgowe TM-46. Po sześć kilo materiału wybuchowego w każdej.
Czarnomor, pomyślał. Opętany nienawiścią białobrody Czarnomor. Nie spoczął, aż wytropił. I zamierzał unicestwić pomiot szajtana, niewiernego i żmiję, sahira czarownika i demonicę aluqah, wrogów plemienia ludzkiego. Razem z jaskinią, ich kryjówką i barłogiem. Zgodnie z nakazem Koranu zamierzał zgotować im kamienowanie i ogień piekielny zarazem. Nowocześnie, za pomocą trotylu i min przeciwczołgowych. Wyprodukowanych w ZSRR.
W jedną z kostek trotylu wetknięty był zapalnik elektryczny z przewodem. Lewart poszedł śladem przewodu.
Raportówka lejtnanta Bogdaszkina była na miejscu, w szczelinie, leżała tam, gdzie poprzednio, obok czapki i lornetki. Znalazł w niej przybory toaletowe. Mapy okolicy w skali 1:25000. Ściągnięte sparciałą recepturką listy. Fotografie dwóch dziewczynek, bliźniaczek, na oko sześcioletnich. Złożony na czworo, poprzecierany na krawędziach złożeń arkusz papieru, rysunek, jak się okazało. Przedstawiający bohaterów kreskówki, Wilka i Zająca, niezbyt udatnie nabazgranych kredkami. Koślawy napis pod obrazkiem głosił: DLA TATY. A na samym dnie, owinięty w szmatkę, magazynek. Pełny.
Lewart uzbroił nim AKS. Szczęknięcie zatrzasku, jak zwykle, przyniosło sekundową euforię. Szczęk ryglowanego zamka euforię o sekundę dłuższą.
Jaskinia skończyła się, w górze rozbłysło błękitem niebo.
Usłyszał głosy.
Jeden mudżahedin stał przy ścianie parowu i sikał na nią, gadając przy tym bez przerwy. Drugi, z papierosem w zębach, gmerał przy przewodach, schylony nad górniczą zapalarką strzałową. Usłyszał kroki Lewarta, podniósł głowę. Papieros wypadł mu z ust.
Lewart nacisnął język spustowy. Trafiony krótką serią duch runął, wierzgając i plącząc się we własny pirantumbon. Ten sikający odwrócił się, skoczył, sięgnął po karabin, oparty o skałę lee enfield. Nie zdążył. Seria trafiła go w brzuch. Osunął się, znacząc ścianę jaru rozmazaną smugą krwi. Głowa opadła mu na pierś. Siedział tak, wstrząsany drgawkami.
Ten od zapalarki rozdygotaną ręką wyciągnął spod zakrwawionej koszuli pistolet, TT, ale nie zdołał go nawet unieść. Otworzył usta w bezgłośnym krzyku, jego rozwarte czarne oczy patrzyły na Lewarta błagalnie. Lewart nacisnął spust i wywalił w niego resztę magazynka.
Niebo pociemniało, poczerniało wręcz.
Z głębi słyszał syk-wrzask żmii, jej okropną iachemę.
Muszę wrócić, pomyślał. Muszę wrócić do niej.
Wszedł w ciemność jaskini.
Kamienne figury w szpalerze ożyły. Pełne piersi kariatyd zdawały się prężyć, krągłe biodra kanefor tanecznie kołysać. Drapieżne oczy lamii zdawały się śledzić każdy jego krok, wykrzywione usta empuz zdawały się szeptać. Grozić. Albo ostrzegać.