Выбрать главу

Okrągła kawerna była pusta. Lśniły błękitem lazurytowe menhiry, rozpościerał skrzydła posąg ufryzowanej po persku bogini w gwiezdnym diademie, stojący pośród czaszek i rubinów. Ale na katafalku nie było żmii.

Dostrzegł ruch, a z mroku wyłoniła się postać. Postać kobiety. Zbliżyła się do jednego z lazurytowych bloków, oparła o niego, lekko przeginając wiotką talię.

Kolejna zjawa, pomyślał. Kolejny eidôlon. Kolejne simulacrum. Czyje? Czyżby Wiki? Czyżby to była Wika?

To nie była Wika.

Postąpił krok, krok uczyniła również kobieta. Czarnowłosa, obnażona do bioder. Od bioder w dół odziana w powłóczystą, przetykaną złotem szatę.

Pamiętał. Widział ją już. Przed trzema laty. W Paryżu, na wernisażu w Salon de Paris. Na płótnie Charlesa Augusta Mengina. Jako półnagą Safonę o niepokojącym spojrzeniu.

Pamiętał. Widział ją już. W Arkadii, niedaleko granicy z Messenią. W okolicach Figalei. W świątyni, w cyprysowym gaju. Jako marmurową statuę.

Zbliżył się. Pozdrowił. Obce słowa w nieznanym języku nieprzyjemnie drażniły wargi.

– O, Eurynome, krągłobiodra Bogini Wszechrzeczy, ty, któraś w początku istnienia olśniewająco naga wyłoniła się z Chaosu, by oddzielić wody od niebios…

Mówił, ona zaś zbliżała się, powoli, z każdym jego słowem była coraz bliżej. Widział jej złote oczy. Jej złotawą skórę i pokrywający ją filigranowy deseń.

– O, pięknooka Eurynome, ty, któraś tańczyła na falach, tańcem twym przywabiając Prawęża Ofiona, by móc spleść się z nim w miłosnym uścisku, w rozkoszy poczynając Jajo Świata, z którego wykluło się wszystko, co istnieje: Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy, Ziemia z jej górami, rzeki, drzewa, zioła i wszelkie żywe stworzenie…

– Wybrałam cię – powiedziała złotooka kobieta. – Jesteś mój. Mój obrońco.

– Dam ci wszystko, czego zapragniesz. Czego kiedykolwiek pragnąłeś. Spełnię pragnienia, o których dziś jeszcze nie wiesz.

– Zawiodę cię do Gulshan-i Quds, Najwyższego Nieba. Wskażę i podaruję bogactwa, przy których zbledną skarbce Lampaki i Firuz Kuh. Napoję cię miodem, mlekiem i olimpijską ambrozją. Dam zakosztować białej somy, jakiej nie kosztował Indra, uraczę bhangi godną samego Sziwy. Napoję cię srebrzystą haomą magów, napoję zrodzoną z kropel krwi amritą, sokiem z nieznanej Teofrastowi mandragory. Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność.

– Nie będzie niebytu ani bytu, końca ani początku. Nie będzie Słońca, nie będzie Księżyca ni gwiazd, nie będzie Ziemi, nie będzie przestworzy, nie będzie rozłamu pomiędzy dniem a nocą, nie będzie istniała Śmierć. Będzie Bezruch. Będzie Bezczas. Spokój i głęboki sen, jeśli snu zapragniesz zaznać. Potęga i wszechobecność, jeśli ich zechcesz. Wojna, przemoc i krew, jeśli ich zapragniesz. Wieczna wojna. Po wieczność.

– Dam ci jedyny pokój, jakiego może zaznać wojownik.

Palce, które dotknęły jego policzka, miały długie paznokcie, lśniące złotem, jakby pokryte warstewką szlachetnego metalu. Ramię, które otoczyło mu szyję, zdobił delikatny, przypominający łuski wzór. Z ust, które czuł przy uchu, wydobywał się syk, syk cichy i melodyjny.

Był dla niej wężem, Prawężem Ofionem, przybyłym na jej zew wraz z wiatrem północnym. Prawężem Orionem, zdolnym owinąć ją, spowić, otoczyć zwojami, spleść się z nią w uścisku. Ona, spleciona z nim w miłosny węzeł, była dlań jak Eurynome, olśniewająco naga Eurynome, Bogini Wszechrzeczy. Była dlań jak Asztarte, jak Ereszkigal, jak Inanna. Jak Anahita, bogini Świętego Tańca, u stóp posągu której spełniali ofiarę. Ardvi Sura Anahita, Wilgotna Jaśniejąca Nietykalna, ta, która zapładnia źródła wodami gwiazd. Ta, która włada męskim nasieniem.

Spleceni i splątani tańczyli na falach, w spazmach rozkoszy poczynając Niebo i Ziemię, Słońce, Księżyc, planety, gwiazdy, rzeki, drzewa, zioła i wszelkie stworzenie.

* * *

Jaskinia zatrzęsła się od niedalekich eksplozji. Ze ścian sypnęły się, szeleszcząc, drobne kamyki, ze stropu spadł pył, osiadając na lazurytach jak trąd. Wszczęła się i dobiegła uszu Lewarta dzika kanonada, serie z broni maszynowej, wybuchy granatów.

– To nic – powiedziała Żmija. – To tylko śmierć.

– Zastawa… – Uwolnił się z jej objęć, przytomniejąc nagle i boleśnie. – To atak na zastawę! Tam trwa walka!

– To dzieje się w innych światach. W innych czasach. I ciebie już nie dotyczy.

– Moi koledzy… – Szarpnął się. – Ja muszę…

Pokryte złotawym deseniem ramię owinęło mu szyję. I zacisnęło się, zacisnęło mocno i okrutnie, jak garota, jak arkan, jak stryczek. W oczach pociemniało mu, w skroniach zatętniło. Był bliski utraty przytomności.

– Inne światy… – Poczuł, jak coś wężowo oplata mu i paraliżuje nogi. – Inne czasy. Nie twoje już. Ty jesteś mój.

Na zewnątrz huczała kanonada. Ze stropu kawerny sypał się kurz.

* * *

Baterie artylerii Ajub Chana strzelały od strony gór i drogi prowadzącej do Maiwandu. Wstrzelały się szybko, teraz prażyły gęsto i celnie, rażąc środek brytyjskich pozycji skoncentrowanym ogniem. Jeden z pocisków rozerwał się niebezpiecznie blisko, nie dalej niż sto jardów od stanowisk zajmowanych przez Sześćdziesiąty Szósty. Henry James Barr zaklął paskudnie.

– To są, bigod, angielskie działa! Gwintowane dwunastofuntówki Armstronga! Lepsze od naszych!

– Lepsze – zgodził się porucznik Richard Trevor Chute, nie opuszczając lornetki. – I jest ich więcej. Wali w nas chyba pięć baterii, ze dwadzieścia dział polowych. Do tego kilka haubic, zapewne od Kruppa. A podobno, niech Bóg ma w opiece nasz wywiad, mieli mieć tylko stare odprzodówki…

Kolejny pocisk eksplodował, tym razem znacznie bliżej, poczuli podmuch, usłyszeli świst szrapneli. Drummond odruchowo wciągnął głowę w ramiona. Dzięki Bogu, pomyślał, nas tu chroni pozycja w kotlince, mniej widocznych nie biorą nas na cel. Ale innym tęgo się obrywa. Kawalerzystom jest gorąco, tracą ludzi i konie, wśród sipajów na lewym skrzydle i w centrum szrapnele też zbierają krwawe żniwo…