Выбрать главу

Jestem Herpander, syn Pyrrusa, zdążył jeszcze pomyśleć. Prodromos, dowódca pierwszej tetrarchii trzeciej ile w niezwyciężonej armii Aleksandra, Wielkiego Króla Macedonii. Króla, pod którego wodzą rzuciliśmy na kolana Syrię, Egipt i Persję, zdobyliśmy Efez, Tyr, Babilon i Persepolis. Świat jest nasz, klęczy przed nami. Ale ja, Herpander, podboju Indii już nie zobaczę. Bo topię się w zalewającej mi płuca własnej krwi. Tu, w zapomnianym przez bogów wąwozie zapomnianej przez bogów krainy. Ginę od topornie wykonanych strzał przyodzianych w skóry dzikusów, istnych górskich półbestii.

Zaiste, igraszką Tyche jest życie…

* * *

Było późne lato, siódmy rok panowania Wielkiego Króla Aleksandra.

* * *

Sierżant Guszczyn odrzucił PKM, nie mógł już strzelać, kula rozorała mu prawą dłoń i oderwała dwa palce. Porwał za granat, wyszarpnął zębami zawleczkę, cisnął na oślep.

– Proszczaj, prapor! – krzyknął łamiącym się głosem.

Strzelający z utiosa Barmalej nie odwrócił głowy. Mógł nie usłyszeć, krwawił z obydwu uszu. A wystrzały i wybuchy i tak głuszyły wszystko.

Guszczyn sięgnął po następny granat. Ostatni.

* * *

Była niedziela, siedemnasty dzień czerwca 1984 roku. Czwartego roku wojny w Afganistanie.

* * *

Otkrowienije Swiatogo Apostoła Ioanna Bogosłowa: Togda otdało morie miortwych, bywszych w niom, i smiert’ i ad otdali miortwych, kotoryje byli w nich; i sudim był każdyj podiełam swoim. I smiert’ i ad powierżeny w oziero ogniennoje. Eto smiert’ wtoraja.

* * *

Ziemia zadrżała od wybuchów, zadygotała od eksplozji tak silnych i gwałtownych, że ze ścian jaskini oderwały się i roztrzaskały z hukiem wielkie bloki skalne. Runął jeden z lazurytowych menhirów, zarysował się i z trzaskiem pękł katafalk. Zachwiał się i upadł na stos czaszek posąg skrzydlatej, perską modą ufryzowanej kobiety.

* * *

Wybrałam cię. Ale tobie pozostawię wolność wyboru. Wyboru świata, w którym chcesz być i istnieć.

Wybierz. Ale wybierz rozważnie.

Albowiem kto zbacza z drogi rozwagi, odpocznie w towarzystwie cieni.

Lewart oprzytomniał. I stwierdził, że jest sam.

Zupełnie sam.

* * *

Obejrzał się za siebie tylko raz. Gdy wychodził z parowu. Nie zobaczył nikogo.

* * *

Tam, gdzie jeszcze rankiem była zastawa „Sołowiej”, gdzie były blokposty „Rusłan”, „Muromiec” i „Gorynycz”, gdzie były doty, bunkry, posterunki, transzeje i rowy łączące, teraz nie było już nic. Nic prócz zrytej, przeoranej pociskami, podziurawionej lejami ziemi, na czarno wypalonej, pokrytej żużlem i smołą. Napalm wciąż jeszcze tlił się i dymił w rozpadlinach, nad wszystkim wisiał ciężki, przenikliwie penetrujący smród nafty.

I swąd spalonych ludzkich ciał.

Nad pobojowiskiem i okolicą krążyły, hucząc, śmigłowce szturmowe.

Lewart zamrugał odwykłymi od jaskrawego światła oczami, drżącą dłonią przetarł czoło i powieki. I zobaczył przed sobą Sawieliewa. Igora Konstantinowicza Sawieliewa. Kulawego Majora od osobistów.

Chciał coś powiedzieć, ale nie zdołał wydobyć z siebie nic oprócz ochrypłego skrzeku. Odruchowo sięgnął rękoma do obolałego gardła. Sawieliew podążył wzrokiem za gestem. I zobaczył sińce, które zostawiła żmija. Zobaczył zakrwawiony rękaw munduru, draśnięty szamszirem Czarnomora. Zobaczył zapewne i więcej, jego chabrowym oczom rzadko coś uchodziło.

– Żyjesz – stwierdził fakt, a w jego głosie zabrzmiało coś na kształt zdziwienia. – Przeżyłeś.

– Przeżyłem.

– Chodź.

Na lądowisku stały cztery helikoptery sanitarne, Mi-4 z czerwonymi krzyżami na kadłubach. Do dwóch sanitariusze i spadochroniarze wpychali nosze z ciężej rannymi i nieprzytomnymi. Do dwóch pozostałych ładowano tych, którzy byli w stanie iść lub choćby utrzymać się na nogach. Lewart nie mógł rozpoznać nikogo. Odległość była zbyt duża.

– Trzechsetnych trzydziestu dwóch – odpowiedział na nie zadane pytanie Sawieliew. – Dwusetnych i zaginionych dopiero się doliczamy.

Podeszli na skraj, w miejsce, gdzie był kiedyś blokpost „Gorynycz”, nazwany imieniem baśniowego smoka, strzegącego Kalinowego Mostu, drogi do krainy umarłych. W przerytej i okopconej ziemi Lewart rozpoznawał tu i ówdzie jakieś przedmioty – pogięty cynk, brązowy magazynek, hełm, strzęp pieszczanki, RD, manierkę. Wszędzie, niczym zasiew, niczym ziarno w wyoranych bruzdach czarnoziemu, lśniły łuski. Te mosiężne, z taśm pekaemów. I te kryte farbą, z nabojów do kałasznikowów.

Czuł ogarniającą go pustkę.

Nie wiedział, ale domyślał się, że pierwszy impet natarcia wziął na siebie „Rusłan”, blokpost dowodzony przez Jakora, starszynę Jakowa Lwowicza Awierbacha. Że Jakor dostał kulę już w pierwszych minutach boju, że rannego z blokpostu zabrali ocaleli żołnierze, wycofując się na „Muromca”. Że na „Muromcu” Jakor został ranny po raz drugi, tym razem odłamkami granatu.

Nie wiedział, że w blokpost „Gorynycz” mudżahedini uderzyli huraganową nawałą ognia z moździerzy, dział bezodrzutowych i oerlikonów, że pod ogniem tym zginął, wśród wielu innych, Fiedia Smietannikow, jeden z młodych z uzupełnienia. Że Łomonosow, młodszy sierżant Oleg Jewgieniewicz Stanisławski, widząc upadek „Rusłana” i zacięty bój na „Muromcu”, spanikował. Że zamiast bronić umocnionej pozycji, usiłował wyprowadzić ocalałych żołnierzy do Bastionu, okopu przy lądowisku. Podczas bezładnego odwrotu dostał kulę w skroń i zginął na miejscu. Do Bastionu doprowadził niedobitków Walera, jefrejtor Walerij Siemionycz Biełych.

Lewart nie wiedział, ale domyślał się, że najcięższy bój wywiązał się na „Muromcu”, blokpoście dowodzenia. Że po nawale tak ciężkiej, że w zasadzie żywa dusza nie powinna zostać na placówce, mudżahedini atakowali cztery razy. I cztery razy odstępowali, odparci, usławszy przedpole trupami. Że gdy rozszarpany wybuchem pocisku z RPG zginął Zacharycz, sierżant Leonid Zacharycz Swiergun, za trójnogiem utiosa zastąpił go czterokrotnie już raniony Barmalej. Że na jego rozkaz żołnierze zabrali rannych i wycofali się do dołu przy lądowisku, Bastionu ostatniej szansy, gdzie mieli nadzieję doczekać odsieczy. Że wówczas na „Muromcu” zostało tylko dwóch obrońców, mających osłonić odwrót.