Выбрать главу

Lewart nie odpowiedział.

– Przyjdzie pora, zrozumiesz – westchnął kapitan. – A teraz idź stąd. Faktycznie nie powinno cię tu być.

Odszedł, nie spiesząc się. Nie minęło pół godziny, jak usłyszał silniki. I zobaczył, jak „Czarny Tulipan” wzbija się w niebo. Obciążony ładunkiem, znanym jako „gruz 200”. Wioząc go z powrotem tam, skąd przybył.

Kto wie, pomyślał, może tam, w ładowni, w zalutowanych trumnach, faktycznie lecą Zima i Miszka Rogozin? Szeregowy Milukin? Starszy lejtnant Kirylenko?

Kto wie.

Kto wie, kto poleci następnym rejsem.

Idąc od bagramskiego lotniska, dokąd by się nie kierować, i tak zawsze trafiało się do „miasteczka”, centrum bazy, skupiska bloków i domów sztabowych, żołnierskich modułów mieszkalnych i namiotów, otoczonych afgańskimi dukanami i straganami oferującymi wszelki chłam i przerozmaite barachło. Lewart przyspieszył kroku. Było tu zbyt ludno i zbyt głośno, jak na jego gust. Przyspieszył, chcąc jak najszybciej opuścić ten rejon, wyjść na oddalony szpital polowy, gdzie było ciszej i spokojniej. Ale splątany labirynt wewnętrznych dróg trzymał go mocno i nie chciał wypuścić. Minotaur żądał ofiary. By skrzywdzić. Albo chociaż okrutnie z nią poigrać.

– Jak łazisz, piechota? Dekowniku jebany!

Ustąpił z drogi idącym szeroko spadochroniarzom ze sto trzeciej witebskiej, nie dość szybko, by uniknąć brutalnego potrącenia. Było ich czterech, wszyscy krępi, nabici w sobie, ogorzali, w spłowiałych panamach i pasiastych tielniaszkach widocznych spod demonstracyjnie rozchełstanych mundurów. Ustąpił drogi, minął ich, spuściwszy głowę. Z desanturą nie było żartów.

Moduły i kwatery, obwieszone suszącym się praniem, wyglądały jak krążowniki z Port Artur, podchodzące na redę w gali sygnałowych flaglinek. Równie malowniczych, choć w roli flag występowały onuce, skarpety, gacie i tielniaszki.

Zewsząd, z każdego okna, zza każdych drzwi, dobiegała muzyka. Wszędzie, wydawało się, w każdym pomieszczeniu znajduje się włączone radio. Wszędzie, wydawało się, mają tu magnetofony kasetowe, nabyte na kabulskim bazarze sharpy, sanyo i samsungi z kontrabandy, prześliczne miniaturki, wręcz ocierające się o science fiction plastikowe cuda japońskiej techniki. Załadowane japońskimi kasetami. Z radziecką muzyką.

Wsio mogut koroli, wsio mogut koroli, I sud’by wsiej Zemli wierszat oni poroj. No czto nie gowori – żenitsa po lubwi Nie możet ni odin, ni odin korol!

Przyspieszył kroku. Ale labirynt więził, Minotaur groził, muzyka prześladowała. Wciąż radziecka.

Ra, Ra, Rasputin, lover of the Russian queen There was a cat that really was gone Ra, Ra, Rasputin, Russia’s greatest love machine It was a shame how he carried on!

Rozległ się ostry ryk klaksonu, obok, wzniecając chmurę pyłu, przemknął łazik, na przednim siedzeniu dwóch desantczyków w błękitnych beretach, na tylnym dwie zanoszące się kwikliwym śmiechem młodziutkie panienki w cywilu. W łaziku też był magnetofon.

If you change your mind, I’m the first in line Honey I’m still free Take a chance on me…

Jutro, pomyślał Lewart, przewidując z niezachwianą pewnością, jutro poślą mnie na linię. W kolejnej mijanej „beczce” chyba nie mieli magnetofonu. Albo preferowali rozwiązania tradycjonalne. Przed modułem siedziało kilku żołnierzy, jeden z gitarą.

Gdie twoi siemnadcat’ let? Na Bolszom Karietnom! Gdie twoi siemnadcat’ bied? Na Bolszom. Karietnom! Gdie twoj czornyj pistolet? Na Bolszom Karietnom! A gdie tiebia siegodnia niet? Na Bolszom Karietnom!

Zaglądnę do szpitala, pomyślał. Tak, zdecydowanie tak. To lepsze niż Wałun, Matiucha i bimber, który jeszcze im został.

Minął kolejny barak, też z gitarzystą. Też tradycjonalistą.

Zdrawstwuj, moja Murka, Murka dorogaja, Zdrawstwuj, moja Murka i proszczaj. Ty zaszuchieriła wsiu naszu malinu, a tiepier’ maslinu połuczaj!

Przed obwieszonym butlami soków i woreczkami suszonych owoców dukanem siedział chudy i wyschnięty jak ofiara dżumy staruszek w brudnej czałmie. W niemal kościotrupiej dłoni trzymał tasbih, muzułmański różaniec z paciorków. Patrząc martwo przed siebie, kołysał się śmiesznie, arytmicznie, jakby wstrząsany ostrym taktem Ałły Pugaczowej, natarczywą synkopą Abby i Boney M, ochrypłym barytonem Wysockiego i śpiewno-rzewną nutą bandyckiej „Murki”. Kiwał siwą brodą i marniał ustami, powtarzając coś nieustannie, jakieś słowa. Może skargi. Może modlitwy. Może złorzeczenia.

Lewart przyspieszył. Zostawiał za sobą Labirynt. Niosąc ze sobą jego część. Jego piętno.

Czut’ pomiedlennieje, koni, czut’ pomiedlennieje! Umolaju was wskacz nie letiet’! No czto-to koni mnie popalis priwieriedliwyje! Kol dożyt’ nie uspieł, tak chotia by – dopiet’! Ja koniej napoju, ja kuplet dopoju, Chot’ niemnogo jeszczo postoju na kraju…

Niebo miało kolor ciemnego błękitu.

* * *

– Dobry wieczór, Taniu… To znaczy Tatiano Nikołajewna… Przepraszam… Ja… Chciałem… To znaczy… Bo jutro…

Oczy Tani, siostry Tatiany Nikołajewnej, zmiękły. Tak pięknie, jak pięknie mięknąć mogą tylko oczy Tatian. Upajająco pachnących eterem i jodoformem medsiestriczek Tatian, białoskrzydłych aniołów afgańskich medsanbatów.

– Taniu… Ja…

– Nic nie mów, chłopcze. Chodź.

* * *

Uzupełnienie liczyło sześć głów, nie licząc dowodzącego młodszego sierżanta. Uzupełnienie, nie licząc sierżanta, ewidentnie przyszło na świat w latach 1963-1965 i pewnie dlatego wyglądało na dzieci. Dzieci ustrojone w nowiutkie, pachnące magazynem cha-be i panamy, dzieci, którym dorosłości i bojowego wyglądu nijak nie chciały dodać ani akaemy na pasie, ani wypchane magazynkami parciane ładownice, w żołnierskim żargonie nazywane lifczikami, czyli biustonoszami.