Wyjęła z szafki pod zlewem parę butelek z płynami czyszczącymi i zaczęła podśpiewywać. Jak ludzie śpiewają, świat jest lepszy.
– Nie jesteśmy wcale skłonni do ocen, Różyczko! Jak możesz tak mówić? – Matka ma łzy w oczach.
Od lat Róża nie widziała matki płaczącej, nie wie, jak się zachować, nie chciała jej robić przykrości, nie lubi, jak rodzona matka, jej ostoja, jej wskazówka na życie, rozkleja się i nawet z nosa jej kapie. I ojciec, który wychodzi ze swojego pokoju z niechętną twarzą:
– Dlaczego matka przez ciebie plącze?
Co im powiedzieć? Postarzeli się oboje, nie pomogą jej podjąć decyzji, nie pomogą jej wcale, nie może ich obciążać.
Nie powiem im o niczym. Nie pozwolę, żeby górę znowu wzięła wzajemna niechęć, która przeciska się wszystkimi szczelinami przez ogrodzenie, jakie ich dzieli od siebie, od kiedy się wyprowadziła, przepływa sprytnie bokiem, albo górą, wpełza między nich niepostrzeżenie, jak kapiąca woda – nie widać, nie słychać, a potem brodzisz już po kostki. Nie chcę, żeby moja matka oceniała mnie i moje życie, więc nie powiem jej tego, z czym przyjechałam, że zostanie babcią, a ojciec dziadkiem.
Jeszcze nie teraz, najpierw się z tym sama uporam.
– Tak tylko wpadłam, zobaczyć, co u was – mówi Róża.
Wypiła herbatę z hibiskusa, nie chce zostać na kolacji, oni zaraz siądą przed telewizorem, zawsze oglądają dziennik, nie będzie im przeszkadzać.
– Mizernie wyglądasz, córuchno – mówi ojciec. I jest zupełnie siwy. – U ciebie wszystko dobrze?
– Tak, tatusiu.
– A ten twój chłopiec?
Chłopiec! Ojciec ciągle myśli o niej w kategoriach dziecka! Chłopiec! Trzydzieści cztery lata!
– Dobrze, tatku.
– To pa, kochanie. Zaglądaj do nas. I wybacz matce, wiesz, jaka ona jest, ale chce dobrze.
Róża wsiada do samochodu i rusza do siebie. Ile razy przez ostatnie lata słyszała pytanie: „A za mąż kiedy wyjdziesz?”. Tak, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie, jakby jej życie miało się liczyć dopiero od zamążpójścia, jakby jej nie było, dopóki jest samotna, jakby nie istniała bez mężczyzny.
Ale istnieje. Jest. Żyje. I radzi sobie zupełnie dobrze.
Skręca koło kina. Z kina wysypują się ludzie, musi czekać, aż przejdą. Nad kinem duży napis. Byli razem z Sebastianem na tym filmie, często tu bywali i też tak wychodzili w tłumie, ona wsadziła mu rękę do kieszeni, zawsze tak robiła, a on obejmował ją swoją dłonią w kieszeni.
– Zmarzłaś, sarenko – mówił.
Chciałabym marznąć tak do końca świata i żeby mnie ogrzewał swoją wielgachną dłonią, dłonią szeroką, o krótkich palcach, najpiękniejszą dłonią na świecie, aksamitną dłonią, która tak mnie dotyka, że oddech mi zamiera na wspomnienie.
– Ładny – powiedział.
O filmie mówił, a ja nie pamiętam filmu, bo trzymał moją dłoń i dotykał, dotykał najpierw wolno, jakby nieśmiało, delikatnie, głaskał wszystkimi palcami po wierzchu mojej dłoni, a potem brał ją w swoje dłonie i dotykał od wewnątrz, tak dotykał, że film sobie szedł, a ja słuchałam jego dłoni, mówiły: „Kocham cię dotykać, kocham to zagłębienie, dotknę cię teraz tutaj, ale potem dotykać cię będę inaczej”, więc moja dłoń kurczyła się w oczekiwaniu i mdlała, rozprostowywał palce i przesuwał od paznokcia aż do przegubu, wolniutko. Film się jakoś toczył, bo ktoś coś robił, ktoś coś mówił i muzyka grała, a moja dłoń mówiła mu, że go kocha, i miłość moja od dłoni szła do serca, waliło mi coraz mocniej i mocniej, i nogi zaciskały się same, a co mają nogi wspólnego z dłońmi… nic nie mają…
Nie pamięta tego filmu, ale pamięta dotyk jego dłoni. Na serdecznym palcu Sebastian ma bliznę, ta blizna jest w dotyku szorstkawa, jakby tam tkwiła maleńka drzazga, ale ona lubi tę szorstkawość, nawet jeśli lekko boli w zetknięciu z miejscami szczególnie wrażliwymi.
Klakson za nią, już dawno mogła ruszyć, zagapiła się na duży baner przed wejściem do kina.
Jest przygotowana na to, żeby samotnie chować dziecko.
Niech się świat o siebie martwi, chcę, żebyś był ze mną na co dzień, zawsze, żebyś nie opuścił mnie aż do śmierci, w chorobie i zdrowiu chcę. Ale przecież to ty musisz pierwszy to wiedzieć, a nie jesteś oswojony, nie jesteś jeszcze całkiem oswojony, pilnujesz tej swojej niezależności, żyjąc z tą kobietą, o którą nawet pytać nie śmiem, pilnie strzegąc tej swojej niewoli. Nie masz żadnych rzeczy w moim mieszkaniu poza szczotką do zębów, to takie filmowe, takie banalne, takie kiczowate – i wychodzisz do innego domu. Więc nie złapię ciebie na dziecko, nie ty będziesz ojcem, nie zrobię sobie tego…
– Najważniejsze, że my się umiemy porozumieć, umiemy korzystać z życia – powiedziałeś niedawno. – Wyjedziemy na długi weekend w góry, przejdziemy Orlą Perć od samego początku do końca.
A właśnie, że nie będziesz ze mną korzystał z życia, ja w czerwcu będę miała brzuch ogromny jak balon, z rozstępami na pewno, z dzieckiem w środku machającym nóżkami i rękoma, dzieckiem, które ssie swój palec w moim brzuchu, a ty będziesz korzystał z życia i szukał innej dziewczyny, koniecznie na siłowni, do podziwiania, do zachwycania się jej ciałem nieskazitelnym.
Moje marzenie?
– Żeby mój kot był zdrowy. Może pan coś zrobić, doktorze?
– Nie lubię usypiać zwierząt, jeszcze bym spróbował dać ten antybiotyk, dwa razy dziennie, tu zostawiam szczypczyki, proszę mu włożyć głęboko do gardła, o tak, wepchnąć, żeby nie wypluł, i zobaczymy. Czy on się kładzie na boku, czy cały czas jest w takiej pozycji? To niedobrze, jeśli siedzi, to znaczy, że cierpi. Niech pani da mu to jutro rano, dobrze? Jestem pod telefonem, zobaczymy. A pije wodę? Piersi kurzej też nie chciał? Od trzech dni? No, zobaczymy. Tu jest lekarstwo, tu peseta.
Różowy Dresik patrzy, kto był u mnie. Wygląda zawsze przez uchylone drzwi, żyje życiem trzaskającej windy, kroków zbiegających w dół lub wchodzących na górę.
Moje marzenie?
Chciałabym się tak zestarzeć, mieć sześćdziesiąt lat i nasłuchiwać, czy idziesz, czy wjeżdżasz windą, zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Głośna ta winda, słychać na którym jest piętrze, wizg nieprzyjemny, chyba że to ty, to wtedy serce rosłoby mi od tego zgrzytania, bo to twoja winda do mnie, i drzwi cicho przytrzymujesz, żeby Różowy Dresik nie słyszał, ale Różowy Dresik jest czujny, musiałbyś bardzo uważać…
Moje marzenie?
Żeby Różowy Dresik wychylił się następnego dnia z pretensją.
– Goście późno przychodzą… Z łaski swojej, niech pani zwróci uwagę, żeby windą nie trzaskali… – I złość, że do mnie tak, a do niej nie. Do niej tylko jakiejś przypadkowe osoby przez tyle lat, więc nie słyszę złości w jej głosie, tylko żal, żal mi Różowego Dresika, samotnego, i cieszę się, jak mnie upomina za to, że tak hałasujesz nocami w drodze do mnie.
Ksiądz Jędrzej wszedł do kawiarni i z miejsca zobaczył Piotra. Wymógł na nim spotkanie, choć spieszył się bardzo. Owszem, teraz nie widział go dokładnie, bo okulary zostawił w płaszczu, nie chciał się już cofać do szatni, był spóźniony, ale rozpoznał tę charakterystyczną czerwoną kurtkę, z suwakami na piersiach. Powie mu parę słów, niech człowiek nie rozłącza tego, co Bóg złączył, i pobiegnie dalej. Tak bardzo czas ucieka.
Szybko podszedł do stolika i usiadł.
– Miłość, miłość, ludzie często mylą stan zakochania z miłością… a zakochanie jest jak to, co pijesz, ten koktajl mleczny z owocami, ile go możesz wypić? Potem mdłości… A miłość jest jak źródlana woda… Gasi pragnienie przez całe życie… Oswój ją, przekonaj, wysłuchaj, nie po to brałeś ślub, żeby rezygnować w pół drogi. Miłość to odpowiedzialność… Ja cię zresztą uczył nie będę, sam to wiesz, spieszę się. Ty mi tylko powiedz, czy ty ją kochasz, czy nie? Bez kłamstwa…