Выбрать главу

Od koleżanki dostałam wstążkę do włosów, przypuszczam, że dała mi ją z litości. Ile miałam wtedy lat…? Jedenaście chyba. Była to najpiękniejsza rzecz, jaką do owej chwili posiadałam, szeroka, mieniąca się, odrobinę używana, ale to lekkie zużycie nie odbierało jej urody. Pocięła mi ją nożyczkami już po dwóch dniach…

Z resztek wełny, które poniewierały się po całym domu, to już było nieco później, rok czy dwa lata… zrobiłam sobie szydełkiem czapkę z pomponem, a zawsze umiałam dobrać kolory, wyszła prześlicznie. Miałam ją na głowie jeden raz, wieczorem użyła jej do szorowania garnków. Zazwyczaj nie szorowała ich wcale, zapuszczone były potwornie, zrobiła to specjalnie i czapkę nazajutrz rozpoznałam przez pompon.

– O, i cóż takiego! – powiedziała drwiąco. – Na co ci czapka, dla urody może, gwiazda piękności się znalazła. Pompon został, popatrz, jak doskonale wygląda, nic mu się nie stało. Możesz zrobić drugie takie, do zmywania się nada, a to się prędko zużyje.

I musiałam donaszać po niej stare, obrzęchane swetry…

Co miałam zrobić teraz…? Nic nie było przed nią bezpieczne. Kontrolowała moją teczkę, szperała po kieszeniach, nie miałam dla siebie nawet półki w szafie. Nawet teraz, ostatnio, przy którejś wizycie, złapałam ją na przeszukiwaniu mojej torebki, istny cud, że z przezorności nie miałam w niej niczego takiego, co mogłaby zabrać i narobić mi kłopotów. Obmacywała moje palto…

Nie życzyła sobie moich studiów, ani mojej pracy. Mimo skąpstwa, zdawała sobie sprawę, że materialnie jest urządzona do końca życia. Chciała mnie trzymać pieniędzmi, żebym nie miała własnego grosza, żebym musiała ją prosić, żeby mogła mnie ograniczać, rządzić mną, decydować za mnie, odmawiać. Odmawianie mi wszystkiego sprawiało jej patologiczną przyjemność. Kiedyś zabraniała mi wyjść z domu, teraz mogła mi to uniemożliwić, zniszczyć buty na przykład. Wszystkie. Zniszczyć odzież. Do sklepu wychodziłabym w kapciach i jakiejś szmacie. O żadnej pracy nie byłoby mowy, gdzie miałabym pracować, jakim sposobem, gdyby nawet udało mi się coś zrobić, też by to natychmiast zniszczyła!

I ta potworna atmosfera tutaj. Ten straszliwy zaduch. Wściekłe gorąco bez powietrza. Ileż razy siłą odpychała mnie od okien, odciągała za włosy, nie mogłam się z nią przecież bić, coś we mnie tkwiło takiego, na starszą osobę nie wolno podnieść ręki, a gdyby nawet… Bóg raczy wiedzieć, co by nastąpiło, była zdolna do wszystkiego.

Tu, w tym pokoju, egzystowałam w charakterze zaszczutego zwierzęcia, bez prawa do oddychania. Tu, w tym pokoju, siedziałam w kącie tyłem do telewizora, żebym nie mogła oglądać filmu, ale tak, żeby mogła mnie widzieć Nie wolno mi było odwrócić głowy, nie wolno mi było czytać, nie wolno mi było nic robić, zresztą i tak mała lampka za nią dawała zbyt mało światła, w moim kącie było ciemno, patrzyłam w ścianę i lęgło się we mnie szaleństwo. Tu, w tym pokoju, stłukła mi palce, kiedy skończyłam odrabianie lekcji i w prostocie ducha zaczęłam sobie coś rysować, próbowałam ukradkiem, ale zauważyła. Tu, w tym pokoju, opowiadała różnym osobom, które kiedyś przychodziły, że mam skłonności złodziejskie i wszystkiego trzeba przede mną pilnować. Moczę się w nocy. Czasem wstaję i usiłuję z łakomstwa wyżerać w kuchni, co mi pod rękę wpadnie, niszczę różne rzeczy, kroję nożem stół, oka ode mnie nie można oderwać. Podsłuchiwałam za drzwiami, po co jej to było, Bóg raczy wiedzieć. Mówiła tak, że wszyscy wierzyli, zorientowałam się z reakcji, byłam dzieckiem, przeżyłam katusze. Teraz to śmieszne, ale wtedy czułam się upokorzona i zhańbiona.

Musiała mnie chyba serdecznie nie znosić, prawdopodobnie stanowiłam dla niej obciążenie, balast przywiązany do pieniędzy, których beze mnie nie mogła zagarnąć. Cud, że mnie nie otruła, może, mimo wszystko, byłam także użyteczna, a może miała w perspektywie tę opiekę na starość. Wiedziała, że pani Jarzębska wraca, wiedziała o mnie prawie wszystko, tylko o Bartku nie, bo go starannie ukrywałam. Z jadowitą uciechą oczekiwała mojego powrotu do tego domu, przyjdzie koza do woza, mówiła za każdą wizytą. Przemyśliwałam nad wynajęciem jakiegoś pokoju, liczyłam pieniądze, oszczędności poszły, mogłam mieć kłopoty. Można było wynająć tanio za opiekę, ale za żadne skarby świata nie zamieszkałabym z żadną staruszką, nawet gdyby była aniołem. Czekało mnie piekło, tu miałam wrócić, do tego pokoju…

Siedziałam teraz w tym pokoju, przy otwartych oknach, zaduch się zmniejszył, a ulga we mnie rosła. Zostanę tu, oczywiście. Przerobię wszystko i będę się napawała swoim szczęściem. Nigdy więcej nikt mnie nie będzie do niczego zmuszał, ani niczego mi zabraniał!

Podniosłam się w końcu i rozpoczęłam porządki. Od kuchni. Porządki musiały polegać głównie na wyrzucaniu. Cała kuchnia tonęła pod zwałami szmat, rzęchów, rupieci, zaskorupiałych naczyń i zaśmierdłej żywności, wszystko nadawało się wyłącznie na śmietnik. Każdą rzecz jednakże należało sprawdzić, bo znałam ją przecież. Biżuteria i pieniądze znalezione przez policję stanowiły zaledwie część jej majątku. Miała więcej. Utykała to i chowała w najdziwaczniejszych miejscach, mogłam się wyrzec kosztowności i forsy dla uzyskania swobody, ale w obecnej sytuacji pozbywanie się złota byłoby kretyństwem. Może będę miała dzieci. Chciałabym mieć dzieci i chciałabym dać tym dzieciom jak najwięcej. Chciałabym mieć dla Bartka. I dla siebie. Może ona chichocze jadowicie na tamtym świecie i cieszy się, że nie znajdę, że wygłupię się, wyrzucę, zmarnuję. A chała!

Jak to zrobiła, nie wiem, ale w zaklejonej, nie tkniętej, prosto ze sklepu, chociaż bardzo starej torebce mąki znajdowały się świnki. Pięciorublowe złote monety, sześć sztuk. Oprócz monet było tam też siedlisko robaków i tych latających moli żywnościowych, które rozproszyły mi się po całej kuchni. Dałam im spokój, robactwo postanowiłam zlikwidować hurtem, przy remoncie. Wywlokłam garnki i patelnie, struple wiekowe, obtłuczone, zarośnięte brudem, niektóre dziurawe, wszystkie wyłącznie do wyrzucenia. Wkładałam jeden w drugi, żeby je razem wynieść do śmietnika, pojęcia nie miałam, co mnie tknęło, ale nagle zaczęłam oglądać je od dna.

Do jednego przyklejona była foliowa torebeczka, a w niej bransoletka z płaskich złotych ogniwek, na wierzchu wyrzeźbionych w jakiś wschodni wzór, pod spodem gładkich i na tej gładkiej stronie wygrawerowany był napis: „Mojej najdroższej Aneczce – Tadeusz”.

Boże wiekuisty! Anna i Tadeusz, to byli moi rodzice…!!!

Odsiedziałam swoje nad tą bransoletką, przytuliłam ją do twarzy, śmieszne to i głupie, ale nie mogłam się powstrzymać, ucałowałam każde ogniwko. Moja matka nosiła to na ręku…

Teraz już zaczęłam szukać z zaciekłością. Niech szlag trafi majątek, to są pamiątki po moich rodzicach, obojętna mi ich wartość! Z książki, którą moja matka ofiarowała mojemu ojcu, ciotka wyrwała kartkę z dedykacją, widziałam tę kartkę, przeczytałam dedykację, jeden raz, później ujrzałam tylko nierówne strzępy. Systematycznie niszczyła wszystko, co po nich zostało, nie miała widocznie siły zniszczyć biżuterii, chociaż mogła ją przetopić… Nie, to by też była strata, dlatego zostało, ale kto wie, jakie miała zamiary. Nie dopuściłaby chyba, żeby to się dostało w moje ręce…

Z pewnością też nie miały nigdy wpaść w moje ręce książeczki oszczędnościowe. Osłupiałam na ich widok. Znajdowały się w bardzo starej torbie wśród kłębowiska podartych, brudnych pończoch, ze wstrętem wywaliłam to na podłogę, przewracałam drewnianymi szczypcami do wyjmowania z kotła bielizny, były w tym domu takie szczypce, ręką bym tego nie dotknęła za nic w świecie, ale pończochy też musiałam sprawdzić. Dwie książeczki leżały na dnie, data wskazywała, że założone zostały jeszcze przed śmiercią mojej babki, zapewne przez nią samą, na moje nazwisko. Suma potworna, prawie dwa miliardy, Boże jedyny, i ja się miotałam przez głupie osiemdziesiąt milionów Bartka…! Narosła w wyniku rewaloryzacji, ostatnia wpłata, a było ich dwie zaledwie, pochodziła sprzed dwudziestu lat, na ciotkę wpisane upoważnienie, znalazłam je na ostatniej stronie. Zdumiewające, że nie podjęła tego i gdzieś nie ukryła, ale może było jej żal procentów…