Выбрать главу

– Okropnie dawno – stwierdził Bob. – W 1792 roku.

– Wie pan – pochwalił się Jupiter – to było zaraz po utworzeniu Stanów Zjednoczonych.

Mortimer zamyślił się głęboko.

– Ten medalion, który ma pan na szyi, nosili potomkowie Prospera Osborne’a. – dorzucił Bob. – Ale nie tylko! Jeden znaleźliśmy u wróżki…

Jupe położył palec na nosie.

– Bob, to są szczegóły nieistotne…

Mortimer uważnie słuchał.

– Ale… co z tego, że jakiś Osborne odkrył złoto? Co ja mam z tym wspólnego. Tylko ten nieszczęsny medalion?

Bob kręcił głową.

– Medalion został po raz pierwszy wybity za prezydenta Ulyssesa Granta. Pamiętasz, kiedy rządził, Jupe?

Pierwszy Detektyw pękł jak nakłuty balonik. Nigdy go specjalnie nie obchodzili prezydenci. Pewnie kiedyś się tego uczył. Ale czy się nauczył?

– Nie! – warknął niezadowolony.

– Ja też nie wiem – przyznał się Pete.

Bob miał litość nad przyjaciółmi.

– Powiedzmy, że data jest mniej ważna. Ale to właśnie za czasów Granta powstał Uniwersytet Kalifornijski z siedzibą w Berkeley. A potomkowie Prospera zakładali setki fundacji naukowych.

– I co z tego? – smutno kiwał głową Mortimer. – Dalej nie wiem, skąd mam ten medalion. I ta… wróżka? Mam wrażenie, że moje myśli stoją w korku, jak samochód na autostradzie do Malibu.

– Niech pan posłucha – Jupiter wyjął gumę z ust i przykleił do nogi od stołu. – Wokół pana coś się dzieje. Jest grupa ludzi handlujących bronią. Są związani w jakiś sposób z wróżką Clarissą Montez.

– To ona przywiozła pana do hotelu – dorzucił Pete.

– Zamieszani są również właściciele hotelu “Grazia Piena” oraz niejaki Roberto o nieznanym na razie nazwisku.

– A także Juanita. Chyba Meksykanka.

– Czyli nie wiecie nic. – Mortimer wstał.

– Ależ wiemy! – Pete pomógł mu zejść ze stromych schodków. – Tyle, żeby pana ostrzec i równocześnie prosić…

– Mam nie zmieniać hotelu?

– Brawo! – Jupiter Jones głośno zaklaskał w dłonie.

– Nie mam zamiaru. Choć karaluchy są tam tak wielkie, że powinny nosić tablice rejestracyjne! Wciąż myślę, co ja mam z nimi wspólnego?

Jupiter musiał przyznać w duchu, że z punktu widzenia prokuratora śledztwo nie posunęło się ani o centymetr. Wręczył Mortimerowi kartonik.

– To jest nasza wizytówka. Adres Kwatery Głównej już pan zna. Ale są jeszcze dwa telefony, adres poczty elektronicznej i komórka Boba. W razie czego…

– Będę wzywał pomocy! – uśmiechnął się niczym myszka Miki.

– Wygląda, jakby go dziesięć minut pieczono w mikrofalówce powiedział chwilę później Pete, kopiąc kamyk.

– A ty jak byś się czuł, nie wiedząc, kim jesteś? – wybuchnął Bob. – W życiu liczy się tylko…

– W życiu liczą się tylko dwie sprawy – przerwał Pete. – Śmierć i podatki!

– Sam to wymyśliłeś? – żachnął się Jupiter.

– Nie. Powtarza mi to do znudzenia szef produkcji wytwórni filmowej Universal. Gdzie powinienem być od godziny.

– Twój tato produkuje następne gwiezdne wojny? – zainteresował się Bob. – Chętnie polatałbym na którejś z makiet.

Pete rozłożył ręce.

– Nie te czasy, Bob. Dziś takie sceny fabrykuje się, nie wychodząc z atelier, na kamkorderach podłączonych do komputerów. Życie idzie naprzód, panie Andrews. I nic nam nie da grzebanie się w historii Alaski czy Jukonu!

Bob zachmurzył się. Wierzył w komputery, Internet i wszystkie zdobycze elektroniczne ostatniego pięćdziesięciolecia. Ale kochał także stare atlasy, pożółkłe rękopisy i zapach drukarskiej farby. Tego nic nie zmieni. Nigdy.

ROZDZIAŁ 4. CO SIĘ ZDARZYŁO W BIURZE PODRÓŻY?

– Vanessa idzie do wróżki – oznajmił Crenshaw, rzucając w kąt torbę z rakietą do tenisa.

– I co? – ucieszył się Bob. – Ma nadzieję, że wywróży jej małżeństwo z tobą?

Pete parsknął jak spłoszony koń.

– Oszalałeś? Gdzie Jupiter?

– Zaraz tu będzie. Kończy porządkowanie placu. Wuj Tytus przywiózł nowy złom.

Pete wyjął z kieszeni parę kartoników.

– Bob, poznajesz kogoś na tym zdjęciu?

Andrews poprawił okulary.

– Skąd je masz?

Pete westchnął.

– Co mówi szóste prawo detektywa? Najpierw odpowiedzieć na pytanie, a potem cała reszta. Gra?

Bob przerzucał fotki.

– Juanita! – krzyknął. – Juanita! Meksykanka, która rozmawiała przed hotelem “Grazia Piena” z właścicielem i niejakim Roberto.

– Jesteś pewien?

– Jasne. Ale dlaczego…

Wszedł Pierwszy Detektyw z kanapką w dłoni. Pozostałe przyciskał drugą ręką do brzucha. Toteż wielka plama z musztardy zalała koszulkę ze znużoną twarzą kapitana drużyny Dodgersów.

– Ciotka Matylda przygotowała dla was, ale nie miałem pod ręką talerzy i…

– Przestań rozmazywać mu nos! Freddy musi pójść do prania!

Jupiter Jones opadł na kanapę. Zaskrzypiały wyłażące z niej sprężyny.

– Myślałem, że robota na placu nigdy się nie skończy! – jęknął. – Umieram z głodu!

– Pete obi… ęcie… Juanicie – wymamrotał Bob z pełnymi ustami.

– Powtórz! – zażądał Jupiter.

Bob przełknął ogromny kęs.

– Mówię, że Pete zrobił zdjęcie Juanity. Poznałem ją. To ta dziewczyna…

– Wiem! – sapnął Pierwszy Detektyw, gdy już uporał się z ogromnym plastrem indyka. – Co Pete wie o Juanicie?

Crenshaw nie spieszył się. Jadł powoli i spokojnie, przypatrując się, jak koledzy pożerają bułki w tempie równym temu, w jakim Bob Dylan szarpie struny gitary.

– Zaraz. To ma związek z wróżką i Vanessą.

Chwilę panowała cisza, jeśli nie liczyć mlasków i cmokania.

– No? – Jupiter otarł usta dłonią. Pozostały na niej resztki liścia sałaty.

– Było tak – zaczął Crenshaw – przed pójściem do wróżki Vanessa chciała wstąpić do jakiegoś biura podróży…

– Wybiera się do Honolulu? – roześmiał się Bob. – W szkole zawsze, gdy dostawała pałę z geografii, mówiła, że to jej nie przeszkodzi w podróży do Honolulu!

– Nie. Załatwia bilety do Kostaryki dla klienta. Weszliśmy do Palermo Travel, by zapytać, czy są jakieś zniżki posezonowe na samolot. Miałem ze sobą aparat. Ten stary grat, który Bob wyrzucił…

– Niczego nigdy nie wyrzucam! – zaperzył się Andrews.

– Spokój! – huknął Jupiter. – Jeden mówi, reszta słucha!

– Tak jest! – Pete usiadł na podłodze. W Kwaterze Głównej zawsze było ciasno.

– Drugie prawo Trzech Detektywów. No więc kiedy dziewczyna stukała na komputerze, ja trzasnąłem fotkę Vanessie. I nic pewnie nie zwróciłoby mojej uwagi, gdyby nie telefon. Dziewczyna podniosła słuchawkę. Rozmowa trwała krótko: “Tak, pani Clarisso. Mówi Juanita. Nie, Roberta nie było. Dobrze. Jutro o szesnastej”.

Bob z wrażenia przełykał ślinę.

– Wszystkie imiona z naszej bajki!

– Właśnie. Dlatego następne zdjęcie zrobiłem Vanessie i tej dziewczynie. Nawet tego nie zauważyła.

– Doskonale – pochwalił Jupiter. – I co dalej?

– Vanessa zapisała ceny biletów i wyszliśmy. Odprowadziłem ją aż pod drzwi Clarissy Montez.

– Nie wszedłeś? – zdziwił się Bob.

– Po co? Żeby pchać się do jaskini lwa! Nawet nie poczekałem…

Telefon zabrzęczał złowieszczo. Odebrał najbliżej siedzący Bob.

– Co? Jesteś pewna? – jego oczy rozszerzyły się niczym po atropinie. Odłożył słuchawkę i wytarł dłoń. Jakby była brudna. Albo lepka. Chwilę milczał.

– Kto? – Jupiter Jones połknął ostatni kęs.