– Czy w autokarze byli pasażerowie?
Czekając na odpowiedź, wymieniliśmy z Betsey spojrzenia.
– Nie, tylko kierowca. Potężny chłop. Nikogo więcej nie widziałam. Ale dlaczego policja i to cholerne FBI tak się tym interesują?
– Za chwilę pani wyjaśnię. Nie zauważyła pani na autokarze żadnych znaków identyfikacyjnych? Tablicy z celem podróży? Logo? Wszystko, co by pani dostrzegła, mogłoby nam pomóc. Ludzie są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– O, Boże… Tak, coś zauważyłam. Z boku była nalepka „Odwiedźcie Williamsburg”. Przypomniałam sobie teraz. I coś jeszcze, chyba napis „Waszyngton na kołach”… Tak, prawie na pewno. Czy to w czymś wam pomoże?
Rozdział 64
Betsey już rozmawiała na drugiej linii z Kylem Craigiem. Ustalili, jak najszybciej zabrać nas do Tinden w Wirginii. Pani Morris omal nie zagadała mnie na śmierć. Ciągle przypominała sobie coś nowego. Podobno autokar skręcił w polną drogę niedaleko jej domu.
– Tam są tylko trzy farmy i wszystkie dobrze znam – mówiła. – Dwie graniczą z opuszczoną bazą wojskową, zbudowaną w latach osiemdziesiątych. Mogę sprawdzić, co tam się dzieje.
– Nie, nie – sprzeciwiłem się natychmiast. – Niech pani nie rusza się z domu. Już do pani jedziemy.
– Znam okolicę – zaprotestowała. – Mogę wam pomóc.
– Proszę na nas zaczekać. Już do pani jedziemy – powtórzyłem.
Obok stacji wylądował jeden ze śmigłowców FBI przeszukujących pobliskie lasy. W tym samym momencie przyjechał Kyle. Jeszcze nigdy tak się nie ucieszyłem na jego widok.
Betsey opowiedziała mu dokładnie, co chce zrobić w Wirginii.
– Podlecimy helikopterem jak najbliżej, ale tak, żeby nas nie zauważyli. Usiądziemy sześć do ośmiu kilometrów od Tinden. Nie potrzebuję dużych sił na ziemi. Wystarczy dwunastu dobrych ludzi, może nawet mniej.
Plan był dobry i Kyle go zaakceptował. Polecieliśmy. Po drodze skierował na miejsce znajomych agentów z Quantico.
Na pokładzie śmigłowca odebraliśmy informacje o okolicy, w której pani Morris widziała autokar. W bazie wojskowej była w latach osiemdziesiątych broń nuklearna.
– W kilku takich miejscach wokół Waszyngtonu międzykontynentalne pociski balistyczne trzymali pod ziemią – wyjaśnił Kyle. – Jeśli autokar stoi w betonowym silosie, helikoptery z czujnikami ciepła nie wykryją go.
Nasz śmigłowiec zaczął lądować na otwartej przestrzeni w pobliżu tutejszej szkoły średniej. Zerknąłem na zegarek. Dawno minęła szósta. Czy zakładnicy jeszcze żyją? Jaką sadystyczną grę prowadził Supermózg?
Za piętrowym szkolnym budynkiem z czerwonej cegły, sprawiającym sielankowe wrażenie, ciągnęły się zielone boiska. Wokoło było zupełnie pusto, jeśli nie liczyć czekających na nas dwóch sedanów i czarnej furgonetki. Znajdowaliśmy się jakieś sześć do ośmiu kilometrów od szosy stanowej, na której pani Morris widziała autokar.
Teraz siedziała w pierwszym sedanie. Miała chyba około osiemdziesiątki, ale dobrze się trzymała. Szczerzyła sztuczne zęby, choć wesoły uśmiech był tu z pewnością nie na miejscu. Czyjaś miła babcia, pomyślałem.
– Od której farmy zaczniemy? – zapytałem ją. – Gdzie tutaj mógłby się ktoś ukryć?
Myślała przez chwilę intensywnie, zmrużywszy szaroniebieskie oczy.
– Na farmie Donalda Browne’a – odrzekła w końcu. – Nikt na niej teraz nie mieszka. Browne umarł ostatniej wiosny, biedaczysko. Tam łatwo byłoby się schować.
Rozdział 65
– Jedź dalej. Nie zatrzymuj się – powiedziałem do naszego kierowcy, kiedy zbliżyliśmy się do farmy Browne’a przy szosie stanowej numer dwadzieścia cztery. Zrobił, co kazałem. Stanęliśmy za zakrętem, jakieś sto metrów dalej.
– Zauważyłem kogoś na podwórzu, Kyle. Opierał się o drzewo obok domu i obserwował szosę. Przyglądał się nam. Oni tam są.
Przed nami widziałem szczątki starej bazy rakietowej. Zastanawiałem się, czy znajdziemy w silosie autokar, którego nie mogły wykryć helikoptery apache. Jeśli chodzi o los zakładników z MetroHartford, nie byłem zbytnim optymistą. Supermózg nienawidził przecież towarzystw ubezpieczeniowych. Czy chodziło o zemstę?
Przypominałem sobie kolejne ofiary napadów na banki. Bałem się, że na farmie doszło do masakry. Porywacze ostrzegali nas: żadnych błędów, żadnych pomyłek. Takie reguły gry narzucali podczas skoków na banki. Czy coś się zmieniło?
– Podejdźmy do nich przez las – zaproponował Kyle. – Nie mamy czasu na bardziej wymyślną taktykę.
Skontaktował się z innymi jednostkami. Potem on, Betsey i ja pobiegliśmy przez gęsty las na północ. Jeszcze nie widzieliśmy farmy, ale nas też nikt nie mógł stamtąd zobaczyć.
Na szczęście las kończył się blisko domu. Gęste krzaki ciągnęły się niemal do samego podjazdu. Światła w środku budynku były pogaszone. Żadnego ruchu, żadnego dźwięku.
Przez cały czas obserwowałem wartownika porywaczy. Stał niedaleko, plecami do nas. A gdzie reszta? I gdzie zakładnicy? Dlaczego w domu jest ciemno?
– Co on tu robi, do cholery? – mruknął Kyle. Był tak samo zaintrygowany jak ja.
– Nie wygląda na czujkę – szepnęła Betsey. – Nie podoba mi się to.
– Mnie też nie – przyznałem. To nie miało sensu. Kto stawia na straży jednego człowieka? I po co porywacze mieliby tu jeszcze siedzieć?
– Zdejmujemy go – zadecydował cicho Kyle. – Potem wchodzimy do domu.
Rozdział 66
Dałem im znak, że ja to załatwię. Podkradłem się do wartownika szybko i prawie bezszelestnie. Zamachnąłem się pistoletem, facet dostał kolbą w głowę i upadł, nie wydawszy żadnego dźwięku. Za łatwo to poszło. Co jest grane, do cholery?
Betsey dołączyła do mnie w półprzysiadzie.
– Co to za czujka, do cholery, że dał się tak podejść? – szepnęła. – Przedtem zawsze byli bardzo ostrożni.
Z lasu za nami wyłoniło się kilku agentów. Betsey zatrzymała ich gestem. W domu nadal było ciemno i cicho. Cała scena wyglądała nierealnie i upiornie.
Kyle dał rozkaz do wejścia. Pobiegliśmy cicho naprzód. Nie napotkaliśmy już żadnych straży. Pułapka? Czekali na nas w środku? A co z panią Morris? Czyżby była z nimi?
Dobiegłem do domu z pierwszymi agentami. Poczułem, jak wzbiera we mnie lęk. Uniosłem mojego glocka i kopniakiem otworzyłem drzwi. Nie wierzyłem własnym oczom. Omal nie krzyknąłem.
Zakładnicy byli w salonie. Cała grupa. Wszyscy cali i zdrowi. Gapili się na mnie z przerażeniem. Policzyłem ich szybko: szesnaście kobiet, dwoje dzieci i kierowca. Nikt nie zginął. Mimo że złamaliśmy zasady.
– Gdzie są porywacze? – zapytałem cicho. – Ktoś z nich jeszcze tu jest?
Ciemnowłosa kobieta wystąpiła naprzód.
– Zostawili wartowników wokół domu. Jeden stoi pod wiązem od frontu.
– Już nie – powiedziała Betsey. – A innych nie zauważyliśmy. Proszę, żeby wszyscy tu zostali, a my się tymczasem rozejrzymy.
Agenci FBI rozbiegli się po domu. Kilka kobiet zaczęło płakać, kiedy zrozumiały, że wreszcie są uratowane.
– Zagrozili, że nas zabiją, jeśli spróbujemy stąd wyjść przed świtem. Opowiedzieli nam o rodzinach Buccierich i Casselmanów – wykrztusiła przez łzy wysoka, ciemnowłosa kobieta. Nazywała się Mary Jordan i odpowiadała za grupę.
W domu nikogo nie znaleźliśmy. Nie natrafiliśmy na żadne ślady przestępców, ale technicy byli już w drodze. Autokar stał w baraku w starej bazie wojskowej.
Pół godziny później na farmę wtargnęła pani Morris. Kilku agentów próbowało ją zatrzymać, ale bez skutku. Pojawienie się starej kobiety stanowiło niemal komiczną puentę dramatycznych wydarzeń ostatnich kilku godzin.