Выбрать главу

Odwróciłem się do Walsha. Dwaj z jego agentów weszli w skład drużyny szturmowej. Nie miał nic do dodania. Poinstruował tylko swoich ludzi:

– Policja waszyngtońska wchodzi pierwsza do mieszkania. My czekamy w korytarzu jako wsparcie. To tyle.

– Idziemy – powiedziałem. – Bądźcie bardzo ostrożni. Brand jest niebezpieczny i na pewno dobrze uzbrojony.

– Służył w siłach specjalnych – dorzucił Sampson. – To jak zbieranie bitej śmietany z gówna.

Rozdział 70

„Uzbrojony i niebezpieczny”. To dość oklepane określenie sygnalizuje jednak policjantom rzeczywiste fakty, z którymi muszą się liczyć.

Weszliśmy gęsiego do brudnej, słabo oświetlonej piwnicy budynku numer trzy, potem ruszyliśmy szybko schodami w górę. Na klatce widać było ślady pożaru. Na podłodze, ścianach i metalowej poręczy zostały plamy sadzy. Czy tutaj ukrywał się Supermózg? Był czarny? FBI wydawało się to nie do pomyślenia. Niby dlaczego?

Na czwartym piętrze zaskoczyliśmy dwóch ćpunów. Akurat przypalali skręta. Na widok naszej broni zamarli z wytrzeszczonymi oczami. Bali się ruszyć.

– Nikomu nic nie zrobiliśmy – wychrypiał w końcu jeden. Wyglądał na czterdziestkę, ale pewnie nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Wycelowałem w nich palec.

– Ani słowa – ostrzegłem.

Musieli pomyśleć, że przyszliśmy po nich. Nie mogli uwierzyć, że idziemy dalej. Usłyszałem za sobą Sampsona.

– Spierdalajcie stąd. Ostatni raz macie taki fart.

Przez cienkie ściany docierały do nas krzyki dzieci, płacz niemowląt, głosy z telewizorów, jazz, hip-hop i salsa. Ścisnęło mnie w żołądku. Atak na Branda w budynku pełnym ludzi mógł się źle skończyć. Ale wszyscy chcieli, żeby śledztwo ruszyło do przodu. A facet był doskonałym podejrzanym.

Sampson dotknął mojego ramienia.

– Ja i Rakeem wejdziemy pierwsi. Ty za nami, stary. I bez dyskusji.

Zmarszczyłem brwi, ale zgodziłem się. Sampson i Rakeem Powell strzelali najlepiej z nas. Byli ostrożni, sprytni i doświadczeni. Ale mieli trudne zadanie. „Uzbrojony i niebezpieczny”. Wszystko mogło się zdarzyć.

Odwróciłem się do detektywa, który trzymał oburącz ciężki, metalowy taran, przypominający małą rakietę z tępym końcem.

– Wywalisz drzwi bez uprzedzenia. Nie musisz najpierw pukać.

Spojrzałem na spiętych funkcjonariuszy za mną i uniosłem pięść.

– Wchodzimy na cztery. Pokazałem na palcach: raz… dwa… trzy!

Potężne uderzenie w drzwi wyłamało zamki. Wpadliśmy do środka. Sampson i Powell krok przede mną. Na razie bez strzału.

– Mama! – wrzasnęło jedno z przestraszonych dzieci. Natychmiast przypomniałem sobie ofiary Supermózga. Nie chcieliśmy rozlewu krwi.

„Uzbrojony i niebezpieczny”.

Dwoje maluchów oglądało w telewizji South Park. Gdzie jest Mitchell Brand? I gdzie Theresa Lopez? Może nie ma ich w domu. W takim środowisku zdarza się, że dzieci siedzą same przez kilka dni.

Sypialnia na wprost nas była zamknięta. Gdzieś w mieszkaniu grała muzyka. Jeśli Brand się tu zamelinował, to nie dbał zbytnio o swoje bezpieczeństwo. Nie podobało mi się to.

Pchnąłem drzwi sypialni i zajrzałem do środka. Serce mi waliło. Przykucnąłem w pozycji strzeleckiej. Trzecie dziecko bawiło się na podłodze pluszowym misiem.

– Niebieski Niedźwiadek – powiedziało do mnie.

Przytaknąłem szeptem i szybko wycofałem się do holu. Sampson otworzył kopniakiem następne drzwi. Druga sypialnia! Na planie była tylko jedna! Dostaliśmy rozkład nie tego mieszkania!

Nagle w holu pojawił się Mitchell Brand. Wlókł za sobą Theresę Lopez. Przyciskał jej do skroni lufę czterdziestki piątki. Ładna, ciemnoskóra kobieta trzęsła się z przerażenia. Oboje byli nadzy. Brand miał tylko złote łańcuchy na grubej szyi, nadgarstkach i lewej kostce.

– Rzuć broń, Brand! – zawołałem. – Wiesz, że stąd nie wyjdziesz. Chyba jesteś na tyle inteligentny? Rzuć broń!

– Z drogi! – wrzasnął. – Jestem na tyle inteligentny, żeby najpierw wpakować ci kulę w czoło!

Nie ruszyłem się z miejsca. Sampson i Powell zajęli stanowiska na prawo i lewo ode mnie.

– Bank First Union w Falls Church to twoja robota? – zapytałem. – Jeśli nie, nic ci nie grozi. Odłóż broń.

– To nie ja! – krzyknął. – Cały tydzień byłem w Nowym Jorku! Na ślubie siostry Theresy. Ktoś mnie w to wrabia!

Theresa Lopez zaczęła spazmatycznie łkać. Dzieci płakały i wołały ją. Detektywi i agenci FBI trzymali je w bezpiecznym miejscu.

– Był na weselu mojej siostry! – zawołała Lopez. Patrzyła błagalnie w moją stronę. – Ze mną!

– Mamusiu! Mamusiu! – płakały dzieci.

– Odłóż broń, Brand. Ubierz się. Musimy pogadać. Wierzę, że byłeś na weselu. Ale odłóż broń.

Czułem, że mam koszulę mokrą od potu. Jedno z dzieci znów kręciło się za Brandem i Lopez. Na linii ognia! Modliłem się, żebym nie musiał strzelać.

Brand wolno opuścił pistolet i pocałował Theresę w głowę.

– Przepraszam, kochanie – szepnął do niej.

Już wcześniej zacząłem myśleć, że to pomyłka. Czułem to. Kiedy opuścił broń, wiedziałem już na pewno. Może rzeczywiście ktoś go wrobił. Straciliśmy masę czasu i środków, żeby go zgarnąć. Od wielu dni szliśmy fałszywym tropem.

Poczułem na karku zimny oddech Supermózga.

Rozdział 71

Wróciłem do domu bardzo późno. Nie podobało mi się mnóstwo rzeczy: to, że za dużo pracuję, rozstanie z Christine, aresztowanie Mitchella Branda.

Musiałem się odprężyć, więc siadłem do pianina. Grałem Gershwina i Cole’a Portera, dopóki oczy nie zaczęły mi się kleić. Wdrapałem się na górę. Zasnąłem, gdy tylko przyłożyłem głowę do poduszki.

Około siódmej trzydzieści zjadłem śniadanie z babcią i Damonem. Nadszedł wielki dzień dla naszej rodziny. Nawet nie wybierałem się do pracy. Miałem coś lepszego do roboty.

Wyszliśmy z domu o ósmej trzydzieści. Pojechaliśmy do szpitala po Jannie.

Czekała na nas w swojej sali, już spakowana. Miała na sobie dżinsy i T-shirt z napisem „Dbajmy o Ziemię”. Babcia przywiozła jej ubranie poprzedniego dnia. Ale oczywiście Jannie poinstruowała ją przedtem dokładnie, co ma przywieźć.

– Chodźmy, chodźmy – zaczęła nas ponaglać, chichocząc, ledwo weszliśmy. – Nie mogę się doczekać tej chwili, kiedy będę w domu. Szybko. Tu są moje rzeczy.

Wepchnęła Damonowi różową walizeczkę „Amerykański turysta”. Przewrócił oczami, ale wziął bagaż.

– Długo jeszcze będziesz wymagała takiego specjalnego traktowania? – zapytał.

– Do końca twojego życia – odpowiedziała bratu. – Może nawet dłużej.

Dała mu lekcję, jak mężczyźni powinni się zachowywać wobec kobiet.

Nagle się przestraszyła.

– Chyba mogę już stąd wyjść? Prawda?

Uśmiechnąłem się.

– Oczywiście. Tyle, że nie wyjść, a wyjechać. Takie są przepisy szpitalne.

Jannie straciła humor.

– Na wózku?! Wspaniałe wyjście, nie ma co.

Schyliłem się i podniosłem ją.

– Tak, na wózku. Ale teraz jesteś w ubraniu i pięknie wyglądasz, księżniczko.

Zatrzymaliśmy się przy dyżurce. Jannie pożegnała się i wyściskała z pielęgniarkami. Potem wreszcie wyszliśmy ze szpitala.

Była zdrowa. Testy usuniętego nowotworu wykazały, że należał do łagodnych. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem takiej ulgi. Jeśli kiedykolwiek w przeszłości zdarzyło się, bym zapomniał, ile Jannie dla mnie znaczy – w co bardzo wątpiłem, po tym wszystkim na pewno nie mogłoby się to powtórzyć. Jannie, Damon i malutki Alex byli dla mnie wszystkim.