– To lekcja boksu czy historii starożytnej? – zapytał w końcu Damon z lekką nutą pretensji w głosie.
– Dwa w jednym! – zawołała zachwycona Jannie. – Boks i historia razem. Ekstra!
Znów była sobą.
Kiedy dzieci poszły spać, zadzwoniłem do Christine. Znów usłyszałem tylko automatyczną sekretarkę; nie podnosiła słuchawki. Poczułem się, jakbym dostał nożem między żebra. Wiedziałem, że moje życie musi toczyć się dalej, ale ciągle miałem nadzieję, że namówię ją do zmiany decyzji. Ale jak to było możliwe, skoro nie chciała ze mną rozmawiać? Nie pozwalała mi nawet mówić do małego Aleksa. Strasznie za nim tęskniłem.
Skończyłem przy pianinie. Przypomniało mi to, że galaretka jest potrawą, która lubi przywierać do białego chleba, dziecięcych buzi i klawiszy.
Wytarłem je starannie, potem, chcąc poprawić nastrój, grałem Bacha i Mozarta. Nie pomogło.
Rozdział 74
Następnego ranka przyjechałem do wojskowej bazy lotniczej Bolling w Anacostii za dziesięć ósma. Betsey Cavalierre, James Walsh i dwaj inni agenci zjawili się punkt ósma. Behawiorystka z Quantico, doktor Joanna Rodman, spóźniła się kilka minut. Odlecieliśmy czarnym, lśniącym helikopterem bell. Wyglądał bardzo oficjalnie. Rozpoczęliśmy polowanie na Supermózga. Miałem nadzieję, że on nie poluje na nas.
O dziewiątej trzydzieści wylądowaliśmy w śródmiejskiej centrali MetroHartford. Po wejściu do budynku odniosłem wrażenie, że celowo zaprojektowano go tak, żeby wzbudzał zaufanie, może nawet zachwyt. Bardzo wysoki hol, wszędzie szkło, posadzka jak czarne lustro, na ścianach ogromne dzieła sztuki nowoczesnej. Co innego biura. Wielkie, duszne sale na każdym piętrze, podzielone niskimi ściankami na mnóstwo klitek. Musiał to wymyślić początkujący architekt albo któryś z pracowników firmy. Wywołaliśmy lekkie zamieszanie w małych boksach. FBI przysłało tu wcześniej swoich ludzi, ale dziś przyjechali ważniaki.
Przesłuchałem dwadzieścia osiem osób. Niewiele z nich miało poczucie humoru. Jakby dewizą MetroHartford było „Z czego tu się śmiać?” Większość nie lubiła ryzyka. Kilka razy usłyszałem, że „ostrożności nigdy za wiele”.
Najbardziej intrygująca okazała się ostatnia rozmowa. Kobieta nazywała się Hildie Rader. Umierałem z nudów, ale jej pierwsze zdanie ożywiło mnie natychmiast.
– Chyba spotkałam jednego z porywaczy. Tutaj, w centrum Hartford. Był tak blisko mnie, jak pan teraz.
Rozdział 75
Starałem się nie okazywać mego zaskoczenia.
– A dlaczego nikomu pani o tym nie powiedziała? – zapytałem.
– Zadzwoniłam pod numer „gorącej linii”, którą założyła firma. Rozmawiali ze mną jacyś idioci. Nikt nie potraktował mnie poważnie.
– Zamieniam się w słuch, Hildie – oznajmiłem.
Hildie Rader była dużą kobietą o ładnym, szczerym uśmiechu. Miała czterdzieści dwa lata i kiedyś pracowała tu jako sekretarka. Już nie była zatrudniona w MetroHartford i może dlatego nikt jej jeszcze nie przesłuchał. Zwolnili ją z firmy dwa razy. Najpierw podczas jednej z okresowych redukcji personelu. Po dwóch latach przyjęli ją z powrotem. Ale trzy miesiące temu dostała wymówienie z powodu „złej chemii” z szefem, jak to określiła. Jej dyrektor nazywał się Louis Fincher i jego żona znalazła się w porwanym autokarze.
– Niech pani opowie o tym mężczyźnie, którego pani spotkała – zachęciłem, kiedy skończyła mówić.
Przyjrzała mi się podejrzliwie.
– A dostanę za to jakieś pieniądze? Wie pan, jestem bez pracy.
– Firma wyznaczyła nagrodę za informacje o porywaczach.
Roześmiała się i pokręciła głową.
– To długo potrwa. A poza tym, czy można im ufać?
Nie mogłem zaprzeczyć temu, co powiedziała. Czekałem, aż pozbiera myśli. Wyczułem, że zastanawia się, ile mi powiedzieć.
– Poznałam go w barze Toma Quinna. To na Asylum Street obok Pavilion i Old State House. Pogadaliśmy i facet mi się spodobał. Ale trochę za bardzo mnie czarował i zrobiłam się ostrożna. Z takimi zwykle są kłopoty. Zdarzają się żonaci i zboczeńcy. Wyglądał na zadowolonego, ale skończyło się na niczym. Wie pan, co mam na myśli. Wyszedł pierwszy. Kilka wieczorów później znów go tam spotkałam! Tylko tym razem wszystko było inaczej. Barmanka to moja dobra przyjaciółka. Powiedziała mi, że ten facet pytał ją o mnie kilka dni przed naszym pierwszym spotkaniem. Znał moje nazwisko i wiedział, że pracowałam w MetroHartford. Więc z czystej ciekawości zaczęłam z nim rozmawiać drugi raz.
– Nie bała się go pani? – zapytałem.
– U Toma Quinna nic mi nie groziło. Wszyscy mnie tam znają i w razie potrzeby natychmiast by mi pomogli. Chciałam się dowiedzieć, o co temu facetowi chodzi, do cholery? I szybko zrozumiałam. Bardziej interesowało go MetroHartford niż ja. Głównie dyrekcja. Kto jest najbardziej wymagający, kto naprawdę rządzi. I ich rodziny. Wypytywał zwłaszcza o Finchera i Doonera. A potem wyszedł pierwszy, jak poprzednio.
Skończyłem notować i skinąłem głową.
– Później już go pani nie widziała?
Hildie Rader pokręciła głową i zmrużyła oczy.
– Nie, ale słyszałam o nim. Przyjaźnię się z Liz Becton. Jest jedną z sekretarek prezesa Doonera. To on rządzi w MetroHartford.
Widziałem go w akcji i zgadzałem się z Hildie. Był najważniejszy w firmie.
– Ciekawa sprawa – ciągnęła Hildie. – Liz spotkała faceta, który wyglądał jak ten mój z baru Quinna. Bo to był ten sam facet. Siedział obok niej w kawiarni Bordersów na Main Street. Zagadywał ją przy kawie, czy co tam piła. Niech pan zgadnie, kto go interesował? Dyrekcja MetroHartford! To musiał być jeden z porywaczy, no nie?
Rozdział 76
W ciągu długiego dnia dowiedziałem się, że prawie siedemdziesiąt tysięcy osób w rejonie Hartford pracuje w ubezpieczeniach. Nie tylko w MetroHartford, Aetnie, Travelers, MassMutual, Phoenix Home Life i United Health Care. Wszystkie inne towarzystwa też mają tam centrale. Przybywało nam pomocników i podejrzanych. Supermózg mógł być w przeszłości związany z którąś z tych firm.
Po pracy poszedłem do pobliskiego hotelu Marriott, żeby wymienić spostrzeżenia z resztą grupy. Według zeznań Hildie Rader, jeden z porywaczy był zapewne w Hartford tydzień przed uprowadzeniem autokaru.
– Jutro rano przesłuchamy obie – powiedziała Betsey. – Rader i Becton. Opiszą nam faceta i zrobimy portret pamięciowy. Pokażemy go w centralach towarzystw ubezpieczeniowych. I muszą nam przysłać z Waszyngtonu rysopisy, które już mamy. Zobaczymy, czy pasują do siebie.
Potem uśmiechnęła się.
– Coś się zaczyna dziać. Może tamci nie są wcale tacy sprytni.
Około ósmej trzydzieści wieczorem wyszedłem z apartamentu hotelowego, by zadzwonić do dzieci, zanim pójdą spać. Telefon odebrała babcia. Jeszcze nie zdążyłem się odezwać, a już wiedziała, że to ja.
– W domu wszystko w porządku, Alex. Dajemy sobie radę bez ciebie. Straciłeś wspaniałą kolację. Duszoną wołowinę. Postanowiłam zrobić twoje ulubione danie, jak tylko się dowiedziałam, że cię nie będzie.
Przewróciłem oczami. Nie mogłem w to uwierzyć.
– Naprawdę jedliście duszoną wołowinę?!
Chichotała dobre pół minuty.
– Oczywiście, że nie. Żartuję. Ale zjedliśmy żeberka.
Roześmiała się jeszcze głośniej. To moje drugie ulubione danie, a po kiepskiej kolacji hotelowej burczało mi w brzuchu.
– Naprawdę były kanapki z indykiem – przyznała się w końcu. – A na deser ciasto orzechowe. Jannie i Damon są obok mnie. Gramy w scrabble. Wygrywam oszczędności ich całego życia.