Выбрать главу

Veronica Macdougall wyjęła spod stołu jasnoniebieski szkolny plecak i wyciągnęła z niego kilka paczek banknotów. Widać było po niej, że cierpi i wstydzi się.

– Tu jest dziesięć tysięcy czterysta dolarów. Na pewno z tego porwania w Waszyngtonie. Mój ojciec myśli, że jest taki cholernie sprytny.

I dopiero wtedy, gdy skończyła opowieść o swoim ojcu, Veronica Macdougall załamała się wreszcie. Zaczęła płakać i powtarzać, że przeprasza. Pomyślałem, że przeprasza chyba za to, co on zrobił.

Rozdział 84

Wierzyłem Veronice Macdougall. Jej historia wstrząsnęła mną. Intrygowało mnie, czy wcześniejsze napady na banki to też robota gangu gliniarzy z Brooklynu. Czy zabili z zimną krwią tamtych ludzi, zanim dokonali porwania autokaru? Czy jeden z nich jest Supermózgiem?

Miałem mnóstwo czasu na myślenie. Dzień ciągnął się w nieskończoność. Trwały dyskusje między FBI, burmistrzem i komisarzem policji. Pięciu podejrzanych detektywów wzięto na razie pod obserwację. Nie pozwolono nam ich zgarnąć. Musieliśmy czekać. Utknęliśmy jak w korku na drodze ekspresowej na Long Island albo w nowojorskim metrze. Sprawdzano alibi podejrzanych w dniach napadów na banki, ich konta i wydatki. Dyskretnie przesłuchiwano ich kolegów z pracy i kapusiów. Z ogrodu matki Macdougalla zabrano resztę pieniędzy. Z pewnością była to część okupu.

Do szóstej wieczorem nie zapadła żadna decyzja. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Betsey pojawiła się na krótko i oznajmiła, że nie osiągnięto postępu w rozmowach. Około siódmej poszedłem zameldować się w hotelu.

Byłem coraz bardziej wściekły. Wziąłem gorący prysznic, potem zacząłem szukać w przewodniku Zagata porządnej restauracji w śródmieściu. Skończyło się na tym, że zamówiłem kolację do pokoju. Myślałem o Christine i Aleksie. Nie miałem ochoty wychodzić. Może byłoby inaczej, gdyby Betsey była wolna, ale ona walczyła z biurokracją na Police Plaza.

W łóżku próbowałem czytać Modlitwy o deszcz Dennisa Lehane’a. Ostatnio trafiałem na książki, które mi się podobały: Żona pilota. Kobziarz, Harry Potter i kamień czarnoksiężnika, a teraz Lehane.

Ale nie mogłem się skoncentrować. Chciałem dorwać pięciu nowojorskich gliniarzy. Chciałem wrócić do domu i być z dziećmi. Chciałem, żeby mały Alex należał do naszej rodziny. To jedno trzymało mnie ostatnio przy życiu.

W końcu mimo woli zacząłem rozmyślać o Betsey Cavalierre. Przypominałem sobie naszą „randkę” w Hartford. Po prostu lubiłem ją. Chciałem, żebyśmy się znowu spotkali. Miałem nadzieję, że ona też tego pragnie.

Około jedenastej zadzwonił telefon. Betsey. Była wypompowana i sfrustrowana. Uszła z niej cała energia.

– Nareszcie zbliżamy się do końca. Mam nadzieję. Nie uwierzysz, ale możemy ich jutro zgarnąć. Szkoda, że nie słyszałeś tego całego pieprzenia o ich prawach obywatelskich i morale policji nowojorskiej. Mamy to załatwić „we właściwy sposób”. Nikomu nie mogło przejść przez gardło, że to po prostu pięciu skurwieli, prawdopodobnie zabójców, i trzeba im się dobrać do dupy.

– To pięciu skurwieli i trzeba im się dobrać do dupy – powiedziałem.

Wybuchnęła śmiechem. Wyobraziłem sobie, jak teraz wygląda.

– Bierzemy się za to skoro świt, Alex. Może przy okazji zgarniemy Supermózga. Muszę tu jeszcze zostać przynajmniej z godzinę. Do zobaczenia rano.

Rozdział 85

Czwarta rano nadeszła bardzo szybko. O tej godzinie mieliśmy dokonać nalotu na domy pięciu detektywów. Wszystko było załatwione. Przynajmniej taką miałem nadzieję.

Trzecia trzydzieści nadeszła jeszcze szybciej. O tej porze spotkaliśmy się gdzieś w hrabstwie Nassau na Long Island. Nie znałem tej okolicy, ale podobała mi się. Wyglądała niebo lepiej niż waszyngtońska Piąta ulica i Southeast. Ktoś z naszej grupy powiedział, że jest to wyjątkowa dzielnica, bo gliny i mafia żyją tu w pełnej harmonii.

Sprawę prowadzili federalni. Za aresztowania oficjalnie odpowiadała Betsey Cavalierre. To świadczyło o szacunku, jakim cieszyła się w Waszyngtonie, jeśli nawet nie w Nowym Jorku.

– Miło, że wszyscy są wyspani i rzeźcy w ten piękny poranek – zażartowała. – Co? Że to jeszcze noc? Zależy, w jakiej strefie czasowej się jest.

Kilku agentów uśmiechnęło się. Było nas około czterdziestu. FBI i policja, ale przeważali ludzie z Biura. Betsey podzieliła nas na drużyny. Trafiłem do jej zespołu.

Wszyscy byli gotowi do działania i niesamowicie napięci. Podjechaliśmy pod piętrowy dom na High Street w Massapequa. Wokoło żywej duszy – przedmieście jeszcze zupełnie puste. Gdzieś w sąsiedztwie zaczął szczekać pies. Na zadbanych trawnikach lśniła rosa. Całkiem nieźle żyło się chyba w tym rejonie, gdzie mieszkał detektyw Brian Macdougall ze swoją zmaltretowaną żoną i gniewną córką.

Betsey włączyła handie-talkie. Sprawiała wrażenie bardzo opanowanej.

– Sprawdzam łączność… – powiedziała. – W porządku. A teraz, drużyna A, drzwi frontowe. Drużyna B, kuchnia. Drużyna C, weranda. Drużyna D, wsparcie. Uwaga… Wchodzimy!

Agenci i detektywi pobiegli do domu. Betsey i ja obserwowaliśmy akcję. Byliśmy drużyną D, czyli wsparciem.

Drużyna A szybko i bez przeszkód weszła do środka.

Drużyna B też. Z miejsca, w którym zaparkowaliśmy, nie widzieliśmy trzeciej drużyny. Podchodziła do domu z tyłu.

W środku rozległy się krzyki. Potem huknął strzał.

Betsey spojrzała na mnie.

– O, cholera. Macdougall czekał na nas. Jak to się mogło stać, do diabła?

Usłyszeliśmy następne strzały. Potem krzyk. Później wrzaski i przekleństwa kobiety. Matki Veroniki Macdougall?

Wyskoczyliśmy z samochodu i pobiegliśmy w stronę domu. Ale zostaliśmy na zewnątrz. Pomyślałem, że w tym samym momencie trwają naloty na cztery inne domy w Brooklynie. Miałem nadzieję, że bez takich problemów.

– Zgłoś się, Mike – powiedziała Betsey przez handie-talkie. – Co tam się dzieje? Co poszło nie tak?

– Rice oberwał. Jestem przed sypialnią na piętrze. Macdougall zamknął się tam z żoną.

– Co z Rice’em? – zapytała z niepokojem Betsey.

– Dostał w pierś. Jest przytomny, ale cholernie krwawi. Wezwijcie karetkę!

Nagle otworzyło się okno na górze. Ktoś wyszedł i przebiegł schylony przez dach garażu.

Betsey i ja popędziliśmy sprintem w tamtą stronę. Pamiętałem, że w Georgetown dobrze grała w lacrosse. Była szybka.

– Wyszedł na zewnątrz! Macdougall jest na dachu garażu! – zakomunikowała innym.

– Mam go – odpowiedziałem jej.

Facet skręcił w kierunku jodeł. Nie widziałem, co jest za nimi. Domyślałem się, że podwórze sąsiedniego domu.