Münchowi chodziło jednak przede wszystkim o wyjaśnienie niezrozumiałych zdarzeń, których był uczestnikiem.
— Mówiłeś, panie, że ten gołąb to sztuczka…
— To pan nie wie?! Racja. Skąd ma pan wiedzieć. To prosta sprawa. Bioelektronika.
Wiadomo, dlaczego gołąb zawsze odnajduje drogę do domu. Kieruje się polem magnetycznym. Ma, można rzec, kompas w głowie. I to działający bardzo precyzyjnie.
Wystarczy więc odpowiednio zmieniać to pole, aby kierować gołębiem. Oczywiście, nie na ślepo, wystarczy gdzieś mu podwiesić kamerę telewizyjną. Reszta to już drobiazg: mikrofon, głośnik, układ nadawczo-odbiorczy…
— Bardzo to dziwne…
— To stary sposób. Swego czasu próbowano to nawet wykorzystać do celów wojennych.
Na szczęście, nie było jeszcze wtedy odpowiednich modyfikatorów pola, a później, kiedy je już skonstruowano i ulepszono, przyszło powszechne rozbrojenie i pozostało tylko hobby… A z panem kto rozmawiał przez gołębia?
— Chyba… ten, który przewodniczył.
— Janas. No, oczywiście. To w jego stylu. Wszelkie chwyty dozwolone. Świetnie przy tym umie czarować…
— Czarować? — zaniepokoił się Münch, ale nieznajomy, podniecony winem, nie zwrócił na to uwagi.
— Co oni tam naknocili?
— Naknocili?
— Pan się obraził o tę odznakę. Chyba dobrze zrozumiałem? O co właściwie szło?
— To nie obraza… — zaprzeczył Münch gwałtownie. — Ja wiem, postąpiłem źle, że odszedłem. Trzeba było zostać i wytłumaczyć im, że to bluźnierstwo, że grzech czcić taki znak.
— Nie rozumiem… Jaki znak? Na tej odznace?
— Tak. To znak szatański!
— Ten pająk? Rozumiem… Niech ci będzie… — nieznajomy kiwnął głową i skrzywił się lekceważąco.
— Nie wierzysz, panie?
— W co ja wierzę to wierzę i nic nikomu do tego — odparł zaczepnie, lecz zaraz zmienił temat. — Janas wie najlepiej w co wierzyć należy… Hi! Hi! Hi! — zaśmiał się do swych myśli, wyraźnie już podniecony winem. — Tyle, że tym razem przedobrzył!… Myślał, że sobie pana tym zjedna, że owinie około palca. A tu masz! Odwrotnie! Takie głupstwo i już fiuu… po całej misternie tkanej sieci. Pajączek mu wszedł w drogę… Hi… hi… — znów się zaśmiał.
Münch wiedział, że powinien zaprotestować, wytłumaczyć, że ten znak, znak diabła, to nie głupstwo, lecz sprawa wielkiej wagi. Rozsądek nakazywał jednak nie hamować lecz skłaniać nieznajomego do wynurzeń, tak aby dowiedzieć się jak najwięcej.
— Czego oni naprawdę chcieli ode mnie? — zapytał, przysuwając się bliżej do nieznajomego.
— Oni? Jacy oni? To zależy kto. W „Caelestii” jest sporo ludzi uczciwych, rzeczywiście szukających prawdy. I to w oparciu o rzetelne badania i solidną wiedzę. Choćby ci, którzy pytali… Ale są inni, którzy tylko albo gonią za sensacją, albo mają mistyczne ciągoty… Albo też tacy jak Janas. Jemu pan jesteś potrzebny po to, aby mógł powiedzieć komu trzeba: „On jest z nami” i odpowiednio to zareklamować. Za parę tygodni odbyć się ma światowy zjazd „fakonów”. Wyobraź sobie bracie, co by było, gdyby Janas tam oświadczył: „Naszym członkiem jest Modest Münch, pierwszy, realny, namacalny dowód kontaktu!” Prezesura światowej organizacji tych stowarzyszeń murowana! A to się bardzo opłaci! I zaszczyty, i podróże, i koneksje… A tymczasem pajączek mu wszedł w drogę… i nici. Istna komedia…
— Więc mówisz, panie, że tych ludzi, to bractwo, jeśliby nie ten Janus… można by poprowadzić drogą prawdy? Że to ludzie uczciwi, choć błądzący? — podjął z nadzieją.
Nieznajomy patrzył na Müncha jakoś dziwnie — ni to ze współczuciem, ni to z ironią.
— Ot, co ci powiem, bracie: ty sobie nimi głowy nie zawracaj — odrzekł, niemal zupełnie trzeźwy. — Oni tam innej, niż ty myślisz, szukają prawdy.
— Ja im właściwą drogę wskażę! Są wśród nich tacy co wierzą w Boga… Janus chyba nie kłamał?…
— Naiwny jesteś, bracie. Jeśli nawet są tam tacy, co szukają Boga we wszechświecie, nie jest to ten sam Bóg, o którym pan myśli.
— A ty, panie, czego szukasz? Jakiej sprawie służysz? Czego pragniesz?
— Widzisz, bracie… — zamyślił się. — Gdybym mógł, rzuciłbym to wszystko… I poszedł z „wolnymi”… Ale nie mogę. Szkoda mi tego i owego… I ludzi, którzy na mnie liczą, i żony, i dzieci… A nawet domu z klimatyzacją i tej lampki wina wydawanej przez automat za okazaniem pekodera… Jestem za wygodny…
— Kim są ci „wolni”?
— A tam… Tacy wariaci… Myślą, że jak zniszczą pekoder i ruszą w świat na własnych nogach, to już są wolni jak ptaki… Ale czy ptaki są rzeczywiście wolne?… A peko to dobra rzecz! Nie zgubisz się, bracie. Śmierć ci nie straszna, bo cię szybko odnajdą i reanimują.
Łatwo też stwierdzić kto zacz. Można nawet dowiedzieć się ile kto dziś wina wypił, jak my na przykład… Pekoder to znak, żeś społeczności przypisany i opatrzność czuwa nad tobą. Że cię nic złego na drodze nie spotka…
— Opatrzność? — Münch znów stwierdził, że nie rozumie o czym mówi nieznajomy.
— Opatrzność, ale inna niż pan myśli. To opatrzność nasza, rodzima, ziemska. Nie niebieska, choć po niebie lata…
Podniósł się z ławy.
— Napijemy się jeszcze? Rozwodnionego! Rozwodniajmy się bracie!
— Nie będę już pił wina — odrzekł Münch. — Wystarczy.
— Szkoda. In vino veritas!
— Muszę wracać.
— Odprowadzę pana.
Ruszyli przez most, potem bulwarem w kierunku gmachu Instytutu.
Rozmowa już się nie kleiła. Müncha coraz bardziej opanowywało uczucie goryczy i zawodu. Jego towarzysz też stracił ochotę do gadania i aż do samej bramy Instytutu nie zamienili ze sobą słowa.
— Czy mogę wam, panie, w czymś pomóc? — zapytał Münch, gdy się żegnali.
— Mnie?! — zdziwił się nieznajomy. — Niech pan nie bierze serio tego, co mówiłem o sobie…
— Teraz pan nie mówi prawdy…
— Może…
— A Janusa to należałoby… — rozpoczął Münch i urwał natychmiast…
— …spalić — dokończył nieznajomy i zaśmiał się. — Powtórzę mu to, jak go spotkam.
XI. SPRZĘŻENIE ZWROTNE
Drzwi były uchylone. Balicz stanął w progu i zawahał się. Oparty o balustradę, przygarbiony, z głową wtłoczoną w ramiona Münch tkwił nieruchomo w rogu tarasu.
Stan psychiczny zakonnika nie sprzyjał z pewnością zamiarom młodego lekarza. Balicz nie miał jednak wyboru — czasu pozostawało niewiele.
— Mod! — zawołał ściszonym głosem.
Münch poderwał się gwałtownie, jakby szarpnięty za ramię. Oczy jego, w pierwszej chwili rozszerzone zdziwieniem, przybrały z nagła wyraz gniewu, pomieszanego z niepokojem.
— Czego chcesz? — rzucił z jawną wrogością.
— Stefan przylatuje dziś wieczorem…
— Wiem.
— Wasza podróż do Rzymu trochę się odwleka. Wiem, że się tym denerwujesz, więc może chciałbyś na razie obejrzeć choćby tylko holowizję Rzymu? Mam dla ciebie taśmy.
— Znam Rzym. Nie oszukasz mnie!
— Ależ Mod! Nie bądź taki podejrzliwy. Pomyślałem, że z pewnością interesuje cię, jak dziś wygląda Rzym. Na taśmie są również zdjęcia z jakichś uroczystości kościelnych w Bazylice Św. Piotra.
Münch postąpił parę kroków w kierunku Balicza.
— Gdzie… to można zobaczyć? — zapytał nieco spokojniejszym tonem.
— W sali projekcyjnej. Tam, gdzie ci Kama pokazuje różne obrazy. Wiesz przecież…
— I mówisz, że to naprawdę Rzym?
— Możesz się przekonać… No, jak? Chcesz?
Zakonnik zwlekał z odpowiedzią. Patrzył przenikliwie w twarz lekarza, jakby chciał z niej wyczytać myśli.
— Widzę, że mi nie ufasz — podjął Balicz. — I dlaczego? Chodzi ci jeszcze o tamto?…
Przecież cię wtedy nie oszukałem. Chciałem ci tylko pokazać, jak wygląda prawda… I o to masz do mnie żal?
— Nie — zaprzeczył pospiesznie. — Ale… nie wiem, ktoś ty?
— Więc się mnie boisz?
— Nie boję! Choćbyś był nawet… — nie dokończył wpatrując się uporczywie w oczy Balicza. Lekarz uśmiechnął się.