Выбрать главу

— Bóg mnie nie opuścił!

Balicz postąpił krok w kierunku Müncha, lecz ten począł cofać się ku drzwiom.

— Precz! Precz! Przepadnij! — powtarzał w jakiejś obłędnej zaciekłości.

Wreszcie dotarł do wyjścia. Nie spuszczając wzroku z lekarza, po omacku odnalazł klamkę, szarpnął raptownie drzwi i wyskoczył na korytarz.

Balicz stał na środku pokoju. Był wściekły na Müncha, na siebie za swą głupotę, na Kamę, która swą naiwną wiarą w rozsądek doprowadziła tego nieszczęśliwca do takiego stanu. A teraz będzie jeszcze miała pretensję o eksperymentowanie bez jej wiedzy.

Chyba, że się nie dowie… Można wątpić, aby miał do niej aż takie zaufanie. Zwłaszcza teraz…

* W hallu nie było nikogo. Münch odczekał, aby się upewnić, czy ktoś go nie zauważył.

Potem chyłkiem przebiegł pod ścianami do drzwi wejściowych.

Na ulicy panował ożywionych ruch. Właśnie skończyły się przedpołudniowe zajęcia na uniwersytecie i z pobliskich gmachów uczelnianych wypływał barwny potok młodzieży.

Münch wmieszał się w strumień przechodniów zmierzający ku stacji Szybkiego Ciągu Podziemnego. Czuł, jak otacza go coraz większy tłum chłopców i dziewcząt, a śmiech, okrzyki i głośne rozmowy wlewały się w uszy denerwującym szumem niezrozumiałej mowy.

Początkowo wydało mu się, iż wszyscy na niego patrzą, że o nim mówią, że wołają go, czy nawet lżą, ale wkrótce pojął, że to tylko złudzenie. Nikt nie zwracał na niego uwagi i to poczynało budzić w nim poczucie bezpieczeństwa. Zajęci własnymi sprawami młodzi ludzie spieszyli w głąb podziemia, a on dał się nieść tej rzece ludzkiej — byle prędzej, byle dalej…

Szybko stracił orientację w podziemnym labiryncie. Przeskakując z pasa na pas wraz z grupkami przechodniów, zmieniał raz po raz kierunek, nie wiedząc, gdzie go wiodą mknące tunelami chodniki.

Tak upłynęła godzina, może dwie. Czuł chaos w głowie i rosnące zmęczenie. Grupki studentów już dawno rozpłynęły się wśród przechodniów zdążających w różnych kierunkach.

Stopniowo, z początku nie zdając sobie sprawy, począł wybierać pasy chodnikowe o mniejszym nasileniu ruchu gdzie najczęściej przechodniami byli ludzie starsi, ubrani nie tak skąpo i barwnie jak młodzież. Potem przyszła refleksja: jeśli rzeczywiście ma się uwolnić, musi być sam. A więc powinien zejść z pasów i wyjść na powierzchnię tam, gdzie nikt nie wysiada.

W praktyce odnalezienie takich miejsc nie było sprawą łatwą, ale po pewnym czasie, gdy baczniej począł obserwować ruch przechodniów oraz znaki orientacyjne na ścianach tunelu i stacji, udało mu się istotnie trafić na mniej uczęszczane odgałęzienia podziemnej sieci komunikacyjne;. Teraz liczba współtowarzyszy wędrówki topniała szybko. Jeszcze tylko jakaś para rozprawiających z ożywieniem młodych ludzi przeskoczyła na pas o większej szybkości i zniknęła mu z oczu. I oto pozostał sam.

Najbliższa, niewielka stacyjka była opustoszała. Wąskie ruchome schody wyniosły go na powierzchnię.

Przed stacją również nie było nikogo. W oddali błyszczały w słońcu wysokie budowle Radowa. Za budynkiem stacyjnym, aż po widnokrąg, biegł rząd ogromnych, sięgających wysoko w niebo przezroczystych wież.

Był więc za miastem. Na prawo dostrzegł szeroką aleję wysadzaną topolami, a za nią długi nasyp. Wokół panowała cisza, tylko od strony wież dobiegał z daleka miarowy przytłumiony pomruk.

Chwila wahania i ruszył skrajem drogi ku nasypowi. Przeskoczył płytki rów i począł wspinać się po zboczu. Czuł, jak mu serce gwałtownie kołacze w piersi.

Wreszcie stanął na szczycie nasypu. W dole, za rzadkimi zaroślami, płynęła rzeka.

Rozejrzał się jeszcze raz wokoło, czy go ktoś nie widzi, i zbiegł z nasypu w chaszcze. Tu na pewno nikt go nie mógł dostrzec.

Zatrzymał się w krzakach w pobliżu brzegu umocnionego kamiennym usypiskiem.

Czyż nie sam Bóg zaprowadził go aż tu, aby mógł uwolnić się z szatańskich okowów?…

XII. WYZWANIE

Pokój był pusty. Na tarasie również Modesta nie było. Miksza próbował odnaleźć go drogą namiaru pekoderowego, ale „osobisty sygnalizator obecności” nie nadawał sygnału zwrotnego. Fakt ten mógł być wytłumaczony tylko trojako: albo posiadacz pekodera znajdował się w odległości co najmniej 300 km od Radowa, albo przebywał w szczelnie zaekranowanym pomieszczeniu, albo jego sygnalizator uległ uszkodzeniu. Można było to sprawdzić dając sygnał na sieć satelitarną poprzez pogotowie awaryjne.

Po kwadransie przyszła odpowiedź: na dwie godziny przed przylotem Mikszy z Nowego Jorku pogotowie awaryjne odebrało „sygnał uszkodzenia” i wysłano natychmiast według namiaru lokalny patrol poszukiwaczy. Odnalazł on po śladzie radioaktywnym zniszczony pekoder wśród zarośli nad brzegiem Odry, w pobliżu końcowej stacji zachodniego odcinka radowskiego ciągu podziemnego. Żadnych śladów katastrofy czy nieszczęśliwego wypadku nie stwierdzono, nie było więc powodów do alarmu. Teraz, gdy Miksza podał numer pekodera Müncha, okazało się, że jest to właśnie ten sam aparat.

Uszkodzenie przypadkowe trzeba było uznać za nieprawdopodobne. Wyglądało na to, że Münch świadomie zniszczył sygnalizator, zresztą sposobem bardzo prymitywnym, rozbijając go kamieniem i wrzucając do rzeki. W tej sytuacji Miksza połączył się z Nowym Jorkiem, wzywając do aparatu Kamę.

Zniszczenie pekodera była dla Kamy ciężkim ciosem. Nikt chyba nie był w stanie lepiej od niej ocenić, co oznaczał ten fakt. Prawda, że Modest ostatnio buntował się coraz bardziej przeciw temu, co widział i słyszał. Ale co innego oznaczał opór psychiczny wobec prób narzucenia obcej mu koncepcji świata, a co innego czynne wystąpienie przeciw temu światu.

— Chyba przesadzasz jednak? — próbował tłumaczyć jej Miksza, gdy zwierzyła mu się ze swych obaw. — Może przystał do „ptaków”? Zdarza się przecież, że uciekający z domu chłopcy niszczą pekodery, aby rodzice nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Modest też jest trochę jak dziecko. Może jednak tylko o to mu chodziło…

— Nie! Nie! To zupełnie co innego. Czy wiesz, czym był dla niego pekoder? Próbowałam mu kiedyś wytłumaczyć, ale on zupełnie nie chwyta problematyki technicznej. Dla niego pekoder to urządzenie cudowne, a raczej nawet nie urządzenie, ale, wyrażając się obrazowo, jeszcze jedna postać… anioła stróża.

— Prawdę mówiąc, pewnych analogii można się tu doszukać… Lecz jeśli byłoby tak, jak mówisz, wówczas nie zniszczyłby aparatu. Czy możliwe, aby ktoś, kto wierzy niezachwianie w anioła stróża, ze wszystkimi jego nieziemskimi cechami, miał odwagę go… zabić?

— Otóż to! — podchwyciła Kama. — Znam dobrze Modesta, a przynajmniej zdaje mi się, że wiem, co się w jego głowie dzieje. Według niego pekoder może służyć tylko albo siłom niebieskim, albo… piekielnym. Innych możliwości nie ma. Niemal do ostatnich dni wydawało mi się, iż wchodzi w grę tylko pierwsza z tych możliwości. Teraz, niestety, należy przyjąć drugą.

— No, dobrze. Niech będzie, że on rozbijając pekoder zniszczył jakiegoś tam diabła, czy też raczej jego narzędzie, bo chyba diabłom przypisuje on również atrybut nieśmiertelności. No i cóż z tego? Czy zmieni to w czymkolwiek jego sytuację? Przekona się wkrótce, że to nie miało sensu.

— On zaczyna walczyć z naszym światem…

— To sprawa z góry przegrana. W ciągu paru dni będzie zmuszony skapitulować. Myślisz, że jak go głód przyciśnie — nie skorzysta z automatu spożywczego? Choćby wierzył, że to dzieło szatana?

— Nie masz racji. Głodem do niczego się go nie zmusi. Nie o to jednak chodzi. Nie sądzę, aby próbował podjąć walkę z całym światem technicznym. Nie tu tkwi istota problemu. Czy nie rozumiesz? Na to, aby zdecydował się uderzyć kamieniem w pekoder, trzeba było nie tylko odwagi… Ponieśliśmy klęskę! My wszyscy! A przede wszystkim ja! To już nie jest tylko nieufność, lecz zadokumentowanie przekonania, że reprezentujemy to, co on potępia. A ściślej, co według niego potępia Bóg. Nie mogę sobie darować, że kazałam mu czekać, że zostawiłam go samego. Prosił, abym wróciła… Chciał pomocy. Wtedy nie wszystko jeszcze było stracone…

Miksza zasępił się.