Выбрать главу

Nieznajomy cofnął się gwałtownie aż pod przeciwległą ścianę.

— Piekło… — wy rzęził ochryple i przywarł gwałtownie do zimnej powierzchni ściany.

Witek patrzył na niego zdziwiony i chciał już zapytać, co tak bardzo zaniepokoiło nieznajomego, ale oto dobiegł go z daleka głos ojca, rozprawiającego o czymś z ożywieniem.

Zza zakrętu wyłoniły się dwie postacie ludzkie. Ich czarne sylwetki rysowały się jak „chińskie cienie” na tle ognistego wnętrza studni.

— Już idą! — powiedział chłopiec wskazując na przybyłych.

Nieznajomy spojrzał i nagle na twarzy jego pojawiło się przerażenie.

— Nie! Nie! — krzyknął rozpaczliwie i osunął się zemdlony na podłogę.

XIV. SIDŁA

Babcia Jolanta wyszła z domu, jak zwykle, przed szóstą. Lubiła te ranne godziny, gdy miasto dopiero budziło się ze snu, a szum silników nie głuszył jeszcze świergotu ptaków. Szła zwykle piechotą aż na Ostrów Tumski do Św. Jana Chrzciciela. Ulice wyglądały wtedy zupełnie inaczej niż gdy wracała do domu, kiedy to opustoszałe początkowo jezdnie i chodniki przeobrażały się w oczach w wartkie potoki ludzi i maszyn, a później całe rzeki pojazdów i przechodniów.

Wracała zawsze przez Łaciarską, aby wstąpić po rogaliki dla Ewki do „prawdziwego”

sklepu. Bo chociaż z zasady była „za postępem” — istniały w tej regule pewne wyjątki, a może raczej enklawy własnych przyzwyczajeń. Należał do nich i codzienny spacer do Św. Jana Chrzciciela, i ów sklep na ulicy Łaciarskiej — gdzie pachniało świeżym pieczywem i mlekiem jak za jej młodości, kiedy nie było sprzedawców-automatów, lecz „zwykłe” panie sklepowe, z którymi można było pogadać, choćby tylko o źle zaplanowanej pogodzie.

Tego ranka pogoda była jak najprawidłowiej dopasowana do pory roku i gustów babci Jolanty, a w katedrze ludzi niewiele, co — jak mawiał słusznie jej spowiednik ksiądz Markowski — sprzyja medytacjom. Skąd mogła wiedzieć, że wszystko się „pokręci” i Ewka nie tylko pójdzie do szkoły bez rogala, ale będzie musiała sama zrobić sobie śniadanie i spóźni się na pierwszą lekcję.

Właśnie babcia wychodziła z kościoła, gdy od strony mostu wleciała na plac duża srebrzysta maszyna i zatrzymała się przed katedrą. Wysiadł z niej jakiś mężczyzna o bladej, zmęczonej twarzy i pożegnawszy się z pozostałymi w wozie towarzyszami, wszedł do kościoła. Ubrany był na czarno i jego niecodzienny, a zarazem jakby znajomy wygląd zaintrygował babcię Jolantę. Wróciła więc za nim do kościoła aby lepiej mu się przyjrzeć.

Mężczyzna klęczał przed głównym ołtarzem z pochyloną nisko głową i odmawiał szeptem modlitwę. Babcia Jolanta była teraz niemal pewna, że jest to jakiś znajomy ksiądz, ale gdzie i kiedy z nim się zetknęła — na próżno próbowała sobie przypomnieć.

Spojrzała na. zegarek i stwierdziła, że ma jeszcze trochę czasu. W ostateczności mogła zresztą wrócić do domu metrem, ale pozostawić zagadkę nie rozwiązaną — tego by sobie nie darowała. Usiadła więc w pierwszej ławce i poczęła powtarzać litanię, nie spuszczając oka z klęczącego mężczyzny.

Czas jednak płynął, a przybyły nie wstawał z klęczek, pochłonięty całkowicie modlitwą.

Nie pozostawało nic innego jak znaleźć pretekst do nawiązania rozmowy. Wróciła do kruchty i kupiła w automacie medalik.

Mężczyzna modlił się nadal przy ołtarzu. Podeszła więc do niego i podała mały srebrzysty krążek. Mężczyzna przeżegnał się, wziął medalik i długo, w milczeniu patrzył na miniaturowy wizerunek Matki Boskiej.

— „Chwała na wysokości Bogu!” — powiedział nagle po łacinie przenosząc wzrok na babcię Jolantę.

— „… a na Ziemi pokój ludziom dobrej woli” — dopowiedziała bez zająknienia i uśmiechnęła się do niego.

Nie odwzajemnił uśmiechu, choć w wyrazie jego oczu nie trudno było dostrzec radość.

— Czy wiesz, o co się modliłem? — powiedział cicho w języku inter. — O to, aby spotkać kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto odpowie mi słowem bożym…

— Poznałam cię, ojcze i dlatego wróciłam. Tylko… — zmieszała się — nie bardzo pamiętam nazwiska…

— Nie pamiętasz nazwiska? — zdziwił się szczerze. — A wiesz, siostro, że niedawno spotkałem takich, co je znali, a nie wierzyli, że to ja…

— Coś nie bardzo rozumiem jak to możliwe…

— Myślę, że w tym też jest ręka Boża. Żeby mi jasno ukazać ślepotę tego świata.

Babcia Jolanta pokiwała głową.

— Różni ludzie bywają — odrzekła wymijająco. — Ale niech się ojciec nie przejmuje… Ja tam jak ktoś mi coś złego powie, albo inną sprawi przykrość, mówię sobie: i cóż mi z tego przyjdzie, że będziesz to rozpamiętywać? Czy coś tym naprawisz albo jego zmienisz?

— Tak nie można. Tych, co oczy mają na Prawdy Boże zamknięte, jest w tym świecie tak wielu, że serce się z bólu ściska… I nie wolno zaniechać walki o ich dusz zbawienie.

— Nie o to mi chodziło, lecz o własne krzywdy. Myślałam, że ojciec miał jakieś przykrości?

— Ja… Przykrości? Wielki Boże! Trzeba być na wszystko gotowym. Pycha ludzka straszne siły rozpętała na Ziemi. Piekielne siły. Odróżnić trudno, gdzie tylko ludzka przemyślność, a gdzie szatańska. A cel w tym jeden: zguba duszy ludzkiej!

— Sama nie wiem… — babcia Jolanta poruszyła się niespokojnie i spojrzała na zegarek.

— Tak jest! — podjął z naciskiem mężczyzna. — Czytałem kiedyś, dawno już, bardzo dawno temu, o otchłani piekielnej. O dziewięciu kręgach, gdzie jęczą dusze potępione, w każdym za inne przewiny. W ósmym kręgu gorszyciele i alchemicy, fałszywi doradcy i fałszywi mędrcy, ci co o Bogu zapominać każą, co dzieci z ojcami skłócają, co w pysze swojej przez powietrze jak ptaki próbują latać… Ósmy krąg piekieł! Oto dokąd świat dziś zmierza! Z tej drogi zawrócić trzeba!

Dziwaczny, patetyczny ton zaskoczył niemile babcię Jolantę.

— Muszę już wracać do domu! — przerwała delikatnie.

W istocie nawet nie było to kłamstwem, gdyż dochodziła siódma i powinna najdalej za kwadrans obudzić Ewkę.

Duchowny spojrzał na nią niespokojnie.

— Czy… czy nie mogłabyś zostać ze mną? Niedługo… ja też… Ja muszę lecieć do Rzymu. Z lotniska…

— Rozumiem. Niech ojciec idzie ze mną, to przesiądzie się po drodze na „21”.

— Na co?

— Podziemna linia „21”. Na lotnisko. Chyba, że ojciec ma tu wóz?

— Nie mam.

— No to chodźmy. Bo szkoda czasu.

Na ulicy panował już znaczny ruch. W starym, liczącym już blisko pół wieku metrze tłoczyli się w przejściach spieszący do pracy przechodnie.

— Już dawno powinni coś zrobić z tymi korkami — utyskiwała babcia, torując sobie drogę ku ruchomym schodom. — Gdzie indziej już dawno wprowadzono pospieszne pasy chodnikowe, a u nas ciągle zwlekają.

Dotarli wreszcie na peron i wraz z potokiem ludzkim do wnętrza wagonu.

— Ojciec wysiądzie na piątym przystanku, licząc od tego, na którym ja wyjdę! I przesiądzie się na linię „21” Trzeba przejść tunelem — tłumaczyła babcia. — Rozumie ojciec?

— Ja… nie wiem — wyjąkał patrząc błagalnie na nią. — Może by jednak…

— Nie mam czasu. Jak ojciec nie będzie mógł trafić, to spyta kogokolwiek.

— Nie zostawiaj mnie samego!

Wydał jej się bezradny jak dziecko.

— Ale z ojca gamoń! Proszę mi wybaczyć, że tak mówię…

— Ja bardzo proszę… Ja jeszcze chciałem coś powiedzieć… Coś ważne… Bardzo ważnego…

— No, to niech ksiądz mówi! Szkoda czasu…

— Tu? — rozejrzał się bezradnie po otaczających ich pasażerach.

— No, a gdzie? Niech się ojciec nie obawia. Nikt się tu nami nie interesuje.

— Tak mówisz?… Wiem… Nikt nas nie dostrzega, choć wszyscy patrzą na nas…

— Nie rozumiem, o co ojcu chodzi? — zapytała już z pewnym zniecierpliwieniem.

Nachylił się ku niej i począł szeptać tuż przy uchu: — Czy nie myślisz, że te czasy, czasy upadku, nie mogą już długo potrwać? Że Bóg tylko po to, aby ludzi doświadczyć, pozwala szerzyć się pysze i bezbożności? Każdy kto w wierze pozostał, kto chce naprawdę Panu Naszemu służyć, powinien nie lękać się Szatana i błądzącym drogę wskazywać!