Czy już Pana Jezusa nie kochasz?” A ona na to: „Sama nie wiem…”
— Jad diabelski w duszę zapuścili… Modlić się za to dziecię trzeba…
— Ach, ojcze! Stale się modlę… Ale samą modlitwą tu nic nie można zdziałać…
— A nie mówiłaś, co jej grozi? O duszach potępionych na wieki. O siarce i ogniu piekielnym? O mękach okrutnych… O Lucyfera królestwie?
— Co też ojciec mówi?! Przecież tak nie można. Wyśmiałaby mnie! Ona ma swój rozum.
Patrzył na kobietę w osłupieniu. Wypieki wystąpiły mu na policzki, a wargi poczęły drżeć nerwowo.
— Co ojcu jest? — zapytała z niepokojem.
Ale właśnie zatrzymali się na końcowej stacji i trzeba było opuścić wagon.
— To już lotnisko. Wysiadamy! — wyjaśniła biorąc pod ramię nieznajomego.
Szarpnął gwałtownie rękę i podążył sam ku wyjściu pospiesznie, nie oglądając się za siebie. Dogoniła go już na peronie.
— Co się ojcu stało?
Zatrzymał się. Chwilę patrzył na nią ponurym wzrokiem.
— Więc i ty nie wierzysz? — powiedział z żalem.
— Co znaczy „nie wierzę!” — oburzyła się babcia Jolanta.
— Nie wierzysz w piekło!
— Wierzę, ale przecież nie w takie bajki!
Mężczyzna zacisnął kurczowo powieki.
— Boże… Boże… Zmiłuj się nad nimi!… — usłyszała jego pełen rozpaczy szept.
Nad zgiełkiem rozmów i przytłumionym szumem silników górował głos megafonu:
— Kierownik wycieczki Wrocław — Rzym prosi doktora Michała Mroza o przybycie do sektora dwunastego. Za osiem minut start!
Dyżurny biura podróży jeszcze raz przebiegł wzrokiem listę. Brakowało tylko tego jednego uczestnika.
— Już dłużej nie możemy czekać — powiedział do kierownika wycieczki. — Doślę ci go następną maszyną.
— No cóż, nie ma rady. Zostawiam jego kartę.
Dyżurny stał jeszcze chwilę, czekając aż jego kolega zniknie w głębi pasażu prowadzącego na pole startowe. Potem ruszył wolno z powrotem.
Tuż przy wejściu do hallu wpadła na niego jakaś kobieta ciągnąca za sobą niewysokiego, czarno ubranego mężczyznę.
— Państwo dokąd?
— Czy samolot do Rzymu już odleciał? — spytała z nerwowym pośpiechem.
— Zaraz startuje. A pan może uczestnik wycieczki, doktor Michał…
— Tak! Tak! — przerwała gwałtownie. — Czy już nie zdąży?
— Start za trzy minuty! Tu pańska karta uczestnictwa!
Proszę tędy!
— Do Rzymu? — zapytał mężczyzna biorąc kartę.
— Tak. Do Rzymu. Niech pan nie zwleka! Odprowadzę pana!
— To ja już wrócę — oświadczyła kobieta. — Do widzenia, ojcze!
— Bóg z tobą! — zawołał mężczyzna już z daleka, podążając za urzędnikiem.
Na pole startowe przybyli niemal w ostatniej chwili.
— Miał pan szczęście! — mówił urzędnik. — Jeszcze minuta zwłoki i musiałby pan czekać do jutra albo lecieć przez Warszawę. Życzę przyjemnej podróży!
Drzwi zamknęły się i maszyna poczęła sunąć szybko w stronę szybu startowego, aby w kilkadziesiąt sekund później wznieść się w powietrze.
Dyżurny uczuł czyjeś dotknięcie. Za nim stał wysoki młody człowiek z torbą podróżną przerzuconą przez ramię.
— Czy to samolot do Rzymu? — zapytał przybyły.
— Tak, do Rzymu.
— A to pech… Spóźniłem się głupie pięć minut…
XV. MISJA
Modlił się długo i żarliwie. Półmrok wypełniający kaplicę, płomyk wiecznej lampki przed ołtarzem i cisza panująca wokoło działały kojąco po ostatnich, jakże pełnych nerwowego napięcia godzinach. Czuł się tak, jak gdyby po dalekiej, męczącej podróży wrócił w mury klasztorne, gdzie spokoju i kontemplacji nie mącą odgłosy Przemijającego Świata. Bo też łuna bijąca od ulic i gmachów tylko nieznacznie rozpraszała tu ciemności, a nawet szum „wiecznego miasta”, jakimś cudownym sposobem, nie był w stanie przekroczyć progu świątyni.
Chwilami wydawało mu się, iż to wszystko, co przeżył w ostatnich miesiącach, było tylko koszmarnym snem, że nic się nie zmieniło, i tak, jak od lat wielu, modli się nocną godziną samotny w kościele. Niestety, świadomość rzeczywistości wracała raz po raz, mącąc spokój, jaki spływał w jego duszę wraz ze słowami modlitwy. Chciał zapomnieć o świecie istniejącym za tymi murami, lecz jednocześnie ogarniał go lęk, czy pragnienie owo nie jest grzeszną ucieczką od tego, co niezbadane wyroki Opatrzności jemu przydały w udziale. Czyż to, że znalazł się na Ziemi w czasach nowego upadku — jak je w myślach nazywał — nie było próbą? A może to nie tylko próba, lecz także misja, której musi sprostać, nie bacząc na słabość ciała i ducha, inaczej bowiem popełniłby zdradę wobec Pana Najwyższego.
Ta myśl, kiełkująca od wielu tygodni w jego mózgu, teraz narzucała się z nieodpartą siłą.
Z jakąż nadzieją i ufnością szedł jeszcze dwanaście godzin temu przez plac przed bazyliką.
To, co tu ujrzał, prześcigało najśmielsze oczekiwania: oto Stolica Piotrowa jeszcze piękniejsza niż ta, którą widział przed wiekami. Wówczas wznoszono dopiero kopułę bazyliki, nie było wspaniałego portyku, setek posągów świętych pańskich, spoglądających z góry na plac. Nie wznosił się tu jeszcze ogromny obelisk z krzyżem na szczycie.
Ten widok „największego kościoła świata” pochłonął go bez reszty. Nie zwracał niemal uwagi na grupy ludzi dążących w różnych kierunkach. Ginęły one zresztą wśród kolumnady okalającej plac Św. Piotra w ogromie przedsionków i naw kościoła.
Szedł coraz dalej i dalej, jak we śnie, a usta jego powtarzały machinalnie słowa modlitwy Pańskiej: — Przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w Niebie tak i na Ziemi…
Jak długo trwała ta wędrówka — nie wiedział. Nie zdawał sobie sprawy, dokąd i po co dąży. Nagle ujrzał przed sobą ołtarz i księdza w ornacie, wznoszącego w górę kielich. Rzucił się na kolana, a w ściśniętym wzruszeniem gardle uwięzły słowa modlitwy. Nic to, że nabożeństwo różniło się liturgią od tego, do którego przywykł w swym przeszłym życiu.
Zdążył już oswoić się z myślą, że czas wszędzie pozostawił ślady… Istotne było, że treść sakralna pozostała ta sama.
Gdy tak klęczał, chłonąc chciwie oczyma każdy ruch kapłana przy ołtarzu, poczęło wzbierać w nim pragnienie zrzucenia z siebie ciężaru grzechów, dźwiganego od miesięcy.
Czuł, że nie jest godzien przystąpić do Stołu Pańskiego.
Na prawo pod ścianą ujrzał księdza w konfesjonale. Klęcznik przed kratą był wolny. Czyż mógł przewidzieć, że spowiedź ta stanie się dla niego nową, jakże ciężką próbą.
Czy postąpił tak, jak powinien był postąpić? Czy gniew, który go ogarnął po słowach spowiednika, był gniewem świętym? Policzkując tego fałszywego sługę bożego uczynił tak, jak nakazywał mu obowiązek. A jednak…
Ale czy mógł inaczej? Czy wolno mu było pozostać biernym wobec herezji głoszonej z konfesjonału?
Gdybyż mógł mieć pewność, że to był tylko jeden zbłąkany brat… A jeśli ich jest wielu?
Jeśli Szatan i tu rzucił swe zatrute ziarna? Wszak bywało już nieraz…
Dlaczego tu wszyscy jakoś dziwnie patrzą na niego? Dlaczego, gdy po incydencie ze spowiednikiem zbliżył się do grupy rozmawiających księży, miast poprzeć go, rozpierzchli się w milczeniu? Dlaczego nie odpowiadają na jego pytania? Unikają z nim szczerej rozmowy? Nawet ów młody kleryk, który zapytany o kardynała Lorce doprowadził go aż do bram pałacu gdzie mieści się Papieski Komitet Nauk Historycznych — na indagację odpowiadał tylko półsłówkami…