Выбрать главу

Garda zresztą myślał teraz o tym samym.

— Istnieje pewna dość poważna trudność natury prawnej czy nawet moralnej — powiedział patrząc w zamyśleniu na Kamę. — Münch nigdy nie wyrazi zgody na zabieg, jeśli tylko będzie sobie zdawał sprawę, do czego zmierzacie. Jeśli twoja teza o pełnej jego poczytalności zostanie uznana za słuszną, nie ma podstaw prawnych do przeprowadzenia zmian w jego psychice nawet w ograniczonym zakresie. Z drugiej jednak strony, nie jest on zdolny do samodzielnego życia w społeczeństwie, wymaga stałej opieki, nie mówiąc już o tym, że w pewnych „zapadkach może zagrażać otoczeniu. Izolowanie go, ograniczanie jego wolności musi z kolei opierać się na orzeczeniu lekarskim, że jest on człowiekiem chorym psychicznie lub też sądowym, że jest niebezpiecznym przestępcą. Zagadnienie moralne jest z pozoru prostsze. Konflikt między Münchem a światem wymaga rozwiązania nie w interesie świata, bo jego szkodliwość społeczna jest minimalna i z punktu widzenia badań naukowych byłoby nawet może wskazane pozostawienie umysłowości tego człowieka w obecnym stanie jako obiektu doświadczalnego. Zmiana leży w interesie samego Müncha, gdyż konflikt ten jest dla niego źródłem cierpień duchownych i z punktu widzenia humanitaryzmu należy go od nich uwolnić! Sposób, w jaki możemy to przeprowadzić, pozostaje jednak w sprzeczności w kardynalnymi zasadami wolności sumienia i swobody osobistej. Obawiam się, że będziecie mieli w Kalkucie trudny orzech do zgryzienia.

— Najgorsze, że nie wiem sama, jak postąpić — westchnęła Kama. — Powiem szczerzę: ciągle się łudzę, że istnieje sposób…

Melodyjny sygnał przerwał rozmowę. Dziewczyna wyszła do przedpokoju i otworzyła drzwi. Stał przed nimi Balicz.

— Rozmawiał ze mną Stefan. Dlaczego nie powiedziałaś mi sama? — zapytał z wyrzutem.

Zmieszała się.

— Wejdź, proszę — powiedziała po chwili.

Postąpił parę kroków i stanął.

— Nie ufasz mi? — zapytał cicho.

— Nie o to chodzi. Obawiam się o Modesta.

— Rozumiem. Jeśli ci tak bardzo na tym zależy, gotów jestem złożyć rezygnację. Dla ciebie.

— Ależ… — urwała, bo w drzwiach pojawił się Garda.

— Dzień dobry, kolego — zwrócił się do Balicza.

— Ach, przepraszam. Dzień dobry — skłonił się lekarz. — Zdaje się, że przeszkadzam.

— Nie. Ja właściwie już wychodzę. A jak tam wasz raport?

— Zastanawiam się, czy go nie wycofać.

— Dlaczego?

— Myślę, że wystarczy sprawozdanie Kamy.

— A cóż to za nagła zmiana?!

— Po prostu, przemyślałem całą sprawę…

— Już za późno na wycofanie. To niepoważne, kolego! Róbcie zresztą, jak chcecie.

Rozważcie wszystkie za i przeciw. Ja już muszę iść. Spotkamy się w Instytucie. Za pół godziny.

— Tak. za pół godziny — potwierdził Balicz mechanicznie.

Zostali sami. Kama przeszła do sypialni i kończyła pakowanie. Roman stał w progu patrząc na nią wyczekująco.

— Wycofanie raportu to nonsens — przerwała wreszcie kłopotliwe milczenie.

— Mówię zupełnie szczerze. Gotów jestem dla ciebie zrezygnować z wyjazdu. Uniosła wzrok zaskoczona.

— Dla mnie? To jeszcze większy nonsens. Twoja obecność jest konieczna. Widzę, że Stefan wszystko pokręcił. Chodziło mi tylko o przelot do Kalkuty. Uważam, że najlepiej, gdy polecę sama z Modem.

— Najlepiej? Nie wiem, czy to najlepszy pomysł. To jednak psychopata.

— I tu się z tobą nie zgadzam — zaoponowała żywo. — Mod jest zupełnie normalnym człowiekiem. Obserwuję go przez wiele miesięcy…

— Ja bym mu nie ufał.

— Z tym mogę się zgodzić — rzuciła z odcieniem ironii. — Ty możesz mu nie ufać. Ja jestem jednak w innej sytuacji…

— Jeśli mam być szczery… — rozpoczął gniewnie. ale się pohamował i nie dokończył. — A gdyby tak z wami Miksza poleciał?

— Po co?

— Sama przecież twierdzisz, że Mod do Mikszy ma największe zaufanie.

— Stefan nie ma czasu. A zresztą to zupełnie niepotrzebne.

— Prawdę mówiąc: już z nim o tym rozmawiałem.

— A więc to tak? Spisek! — zaśmiała się.

— Spisek! — potwierdził. — No co, zgadasz się?

— To niepotrzebne. Ale jeśli tak koniecznie chcecie… — Idę teraz do Gardy. Do widzenia w Kalkucie!

— Do widzenia!

Modest czekał już na tarasie startowym. Kama pożegnawszy się z Gardą przygotowywała maszynę do drogi, raz po raz spoglądając na zegarek.

Münch nie ukrywał podniecenia.

— Najpierw polecimy do Warszawy?

— Tak. A stamtąd samolotem do Kalkuty.

— I zobaczę Indie?

— Jeszcze dziś. Cieszysz się?

— Cieszę. Kiedy polecimy?

— Za chwilę. Czekamy tylko na Mikszę.

— I będzie on z nami również tam?

— Nie. Musi zaraz wracać. Ale za to poznasz wielu innych ciekawych ludzi. Spojrzał za nią spode łba.

— Czy zawsze musisz być z kimś?

— Męczą cię ludzie? — spytała serdecznie. — Pociesz się, że mnie czasem również…

— Czy nie można być gdzieś… daleko od wszystkich… od całego świata?…

— Można. W górach, w powietrzu, na morzu…

— W powietrzu też dużo ludzi.

— Zależy na jakich wysokościach i trasach. Zobaczysz, jak będziemy lecieć samolotem komunikacji międzykontynentalnej. Wokół nas tylko niebo i ziemia…

— Chciałbym już lecieć.

Spojrzała na zegarek. Właściwie powinni już wystartować. Gdzie się ten Stefan podziewa?…

Znów spojrzała na zegarek. Jeśli nie wystartują w ciągu pięciu minut, trzeba będzie zatelefonować do Warszawy, aby zmienili program lotu. Też miał pomysł ten Roman!

Uniosła rękę i wypowiedziała w myśli numer telefonu Mikszy. Ale aparat był zajęty.

Jeszcze raz powtórzyła numer.

— Czy długo jeszcze? — ponaglał Modest.

Lecz oto uczuła delikatne ukłucie bransolety telefonicznej.

— Zero, zero, zero. Słucham.

— Kama! — usłyszała głos Mikszy.

— Tak. Co się stało?

— Niestety…

— Nie lecisz?

— Przed chwilą otrzymałem wezwanie z centrali. Jutro mam złożyć sprawozdanie z wyników badań tych dipoli. Nie wiem, co robić?

— Złóż sprawozdanie!

— Bardzo żałuję.

— Nie masz czego. Chyba tylko wycieczki. Życzę powodzenia.

Przerwała połączenie.

— Lecimy — powiedziała do Modesta i podeszła do maszyny.

— A Miksza?

— Lecimy sami!

W spojrzeniu jego dostrzegła niekłamaną radość.

XVII. CZAROWNICA

Münch zatrzymał się w progu.

Kabina przypominała małą salę klubową w Instytucie Mózgu. Miękki dywan zaścielający podłogę, niziutkie stoliki, fotele, podręczny bar automatyczny z długim bufetem i rzędem taboretów, półki pełne książek i czasopism, szafka z taśmami do podręcznego lektora, nawet nieduży kwietnik pod ścianą. Wszystko to — we wnętrzu srebrzystej machiny — jednej z wielu stojących szeregiem w ogromnej hali dworca lotniczego — budziło niepokój i czujność.

Wahanie Modesta nie uszło uwagi Kamy.

— Pierwszy raz widzisz taki samolot, prawda? Nie każda maszyna powietrzna musi przypominać konfesjonał lub miotłę czarownicy — zażartowała, ale wyraz twarzy Müncha nadal pozostał poważny i skupiony. — Dotychczas latałeś tylko na krótkich odległościach, a to jest samolot dalekiego zasięgu. Możesz się tu czuć jak w domu. Nie jest to, co prawda, najszybszy środek komunikacji, ale za to bardzo wygodny. No, chodź! Nie obawiaj się.

— Dlaczego myślisz, że się boję? — zapytał zaczepnie i postąpił kilka kroków w głąb kabiny.

— Nie miałam zamiaru cię dotknąć — usiłowała nie dopuścić do spięcia. — Zauważyłam, że się wahasz, więc… Jeśli sprawiłam ci przykrość, to przepraszam.