– To najstarszy przyjaciel Słupa – powiedziała melancholijnie Rusty Greer.
Reacher potrząsnął jego dłonią.
– Jack Reacher – przedstawił się. – Pracuję tu.
– Czy zarejestrował się pan już do wyborów? – spytał Walker. – Jeśli tak, to chcę zwrócić uwagę, że w listopadzie ubiegam się o stanowisko sędziego i liczę na pańskie poparcie.
– Hack przywiózł nam radosną nowinę – oznajmiła Rusty.
Wszyscy rozpromienili się. Reacher spojrzał na Carmen stojącą za ich plecami w holu. Wcale nie była rozpromieniona.
– Slup wychodzi wcześniej – domyślił się.
Hack Walker kiwnął głową.
– Twierdzili, że nie mogą załatwić roboty papierkowej w czasie weekendu, ale przycisnąłem ich trochę i zmienili zdanie.
– Hack zawiezie nas tam jeszcze dziś wieczorem -powiedziała z nadzieją Rusty.
– Podróż zajmie całą noc, a punktualnie o siódmej rano stawimy się przed bramą więzienia – dodał Hack.
– Wszyscy jedziecie? – spytał Reacher.
– Ja nie jadę – oświadczyła Carmen, która właśnie wyszła na ganek. – Ktoś musi opiekować się Ellie.
– W takim razie ja też zostaję – postanowił Bobby. – Muszę mieć na wszystko oko. Slup zrozumie.
Carmen nagle odwróciła się i weszła do domu. Rusty i Hack ruszyli w ślad za nią.
Szeryf z Bobbym zostali na ganku.
– Czemu Josh i Billy rzucili pracę? – spytał Bobby.
– Właściwie to nie rzucili pracy – odparł Reacher. – Szczerze mówiąc, siedzieliśmy w barze, kiedy wdali się w bójkę z jakimś facetem, który dal im radę. Widział nas pan w barze, szeryfie?
Szeryf powściągliwie kiwnął głową.
Bobhv wytrzeszczył oczy,
– To byłeś ty?
– Ja? – zdumiał się Reacher. – Niby po co mieliby się ze mną bić? Nie mieli przecież żadnego powodu.
Bobby wszedł do domu. Szeryf nie ruszał się z miejsca.
– Musieli porządnie dostać w skórę – powiedział.
Reacher kiwnął głową.
– Na to wyglądało. Ale tak się zwykle kończy, kiedy zadziera się z nieodpowiednimi ludźmi.
Szeryf kiwnął głową, znów z rezerwą.
– Może powinien pan to sobie wziąć do serca – rzekł Reacher. – Bobby mówił mi, że miejscowi załatwiają spory między sobą. Podobno gliny nie mieszają się w ich osobiste zatargi. Tłumaczył, że to stara teksańska tradycja.
– Można tak powiedzieć – odezwał się szeryf po chwili. – Ja w każdym razie jestem wierny tradycji.
Reacher kiwnął głową.
– Milo to słyszeć.
Szeryf wsiadł do swojego samochodu i uruchomił silnik. Wyjechał z rancza, a kiedy znalazł się w pewnej odległości, wdusił pedał gazu.
Reacher zszedł z ganku i udał się do stajni, gdzie przysiadł na beli siana. Po chwili usłyszał kroki na schodkach przy ganku, potem otworzyły się i zamknęły drzwi lincolna. Podszedł do wrót stajni i zauważył sylwetkę Hacka Walkera przy kierownicy. Rusty Greer siedziała obok niego. Wielki samochód ruszał w drogę. Reacher czekał w stajni, próbując zgadnąć, kto odwiedzi go pierwszy. Pewnie Carmen. Jednak to Bobby wyszedł na ganek jakieś pięć minut po odjeździe matki. Kiedy szedł ku barakowi, Reacher wynurzył się ze stajni i zaszedł mu drogę.
– Masz wysprzątać stajnię – wydał polecenie Bobby.
– Sam będziesz sprzątał – rzekł Reacher.
– Co?
– Nasz układ trochę się zmienił, Bobby – powiedział Reacher. – Odkąd napuściłeś na mnie Josha i Billy’ego, twoja sytuacja uległa zmianie. Teraz ja będę wydawał ci polecenia. Jeśli ci każę skakać, nawet się nie waż pytać, jak wysoko. Jasne? Teraz ja jestem twoim panem.
Bobby stał jak słup soli. Reacher zamachnął się prawą ręką, by powoli wymierzyć cios sierpowy w głowę. Bobby zrobił unik i natychmiast wpadł na lewą rękę. która zdarta mu baseballówkę z głowy.
– Zajmij się końmi – polecił Reacher. – Możesz się przespać w stajni. Jeśli pokażesz mi się na oczy przed świtem, połamię ci nogi.
Bobby nie poruszył się.
– Kogo zamierzasz zawołać na pomoc, braciszku? – spytał Reacher. – Służącą, a może szeryfa?
Bobby nie odezwał się słowem. Otaczała ich bezkresna noc. Hrabstwo Echo, sto pięćdziesiąt dusz, większość z nich w odległości stu pięćdziesięciu kilometrów za czarnym horyzontem. To się nazywa absolutne zadupie.
– W porządku – powiedział cicho Bobby.
Ruszył wolnym krokiem do stajni. Reacher rzucił na ziemię baseballówkę i skierował się w stronę domu.
DWIE trzecie zespołu zabójców wpatrywało się w niego. Szło im lepiej niż poprzednio obserwatorom. Kobieta po zapoznaniu się z mapą zrezygnowała z podjazdu od zachodu. Po pierwsze, crown victoria nie była przystosowana do jazdy po tak piaszczystej nawierzchni. Po drugie, nie miało najmniejszego sensu chowanie się w odległości półtora kilometra. Zwłaszcza nocą. Znacznie lepiej będzie podjechać drogą, powiedziała, zatrzymać się w odległości stu metrów od domu; to wystarczy, by dwóch członków zespołu wyskoczyło z wozu, potem samochód nawróci na północ, dwójka zaś schowa się za najbliższymi skałami, przedostanie do czerwonej bramy i ukryje w niewielkim zagłębieniu dziesięć metrów od drogi.
Dwaj mężczyźni szli na piechotę, wyposażeni w elektronicznie udoskonalone noktowizory. Widać było przez nie, jak ziemia wydziela nocą żar, przez co sylwetka idącego do domu Reachera raz po raz falowała i migotała.
ZASTAŁ Carmen w salonie. Panował tu mrok, a powietrze było ciężkie i gorące. Siedziała samotnie przy stole. Patrzyła pustym wzrokiem w jakiś nieistniejący punkt na ścianie.
– Czuję się oszukana – powiedziała. – Najpierw miał być rok, potem nie zostało nic. Później czterdzieści osiem godzin, a w końcu tylko dwadzieścia cztery.
– Nie jest jeszcze za późno na ucieczkę – podsunął.
– Teraz mam szesnaście godzin, więc może by się udało.
– Szesnaście godzin w zupełności wystarczy – zapewnił.
– Ale Ellie smacznie śpi – zaoponowała.- Nie mogę jej obudzić, wsadzić do samochodu i zbiec, a potem uciekać przed glinami do końca życia.
Reacher nie odezwał się.
– Postaram się stawić czoło nowej sytuacji – rzekła. – Zacznę od nowa. Jeśli mnie tknie choćby raz, zagrożę mu rozwodem.
– No cóż, twój wybór.
Odsunęła krzesło i wstała.
– Chodź, zobaczysz Ellie – zaproponowała. – We śnie wygląda do prawdy prześlicznie.
Zaprowadziła go schodami na tyłach domu do pokoju Ellie. W świetle nocnej lampki widać było dziewczynkę śpiącą na plecach, z rączkami rozrzuconymi wokół głowy. Włosy leżały rozsypane na poduszce. Długie, ciemne rzęsy spoczywały na policzkach jak wachlarze.
– Nie chcę, żeby żyła jak zbieg – wyszeptała Carmen.
Wzruszył ramionami. On w wieku Ellie żył właśnie jak zbieg. Zresztą tak było przez całe jego życie, od narodzin aż do wczoraj. Przeprowadzał się z jednej bazy wojskowej do drugiej, po całym świecie, czasem całkiem znienacka. Bywało tak, że rano wybierał się właśnie do szkoły, a tu odwożono go na lotnisko i po trzydziestu godzinach lądował w zupełnie innym zakątku świata. Nie czul się przez to wcale jakoś specjalnie pokrzywdzony.
A może jednak stała mu się krzywda?
– Twój wybór – powtórzył.
Wyprowadziła go na korytarz i zamknęła drzwi do pokoju Ełlie.
– A teraz ci pokażę, gdzie trzymam pistolet – oznajmiła.
Ruszyła przed siebie korytarzem. Skręciła w lewo, a potem w prawo na inne schody wiodące w dół.
– Dokąd mnie prowadzisz? – spytał.
– Do oddzielnego skrzydła.
Schody zawiodły ich na parter, do korytarza prowadzącego z głównego budynku do apartamentu wielkości małego domku. Była tu garderoba, łazienka oraz salon, w którym stały fotele i kanapa. Na końcu salonu łukowate drzwi prowadziły do sypialni.
– Tutaj – powiedziała i otworzyła szufladę biurka. – Szafka nocna jest za niska. Ellie mogłaby znaleźć w niej pistolet. Tu nie dosięgnie.
Była to szuflada z bielizną Carmen.
– Po co mi to pokazujesz?
Nie odzywała się przez chwilę.