– Godności – powtórzyła słabym głosem Elżbieta. – Tak jest. Mój szofer pracował w więziennictwie, w kraju skąd pochodzę. Zna się na poniżaniu. Jednakże nie godziłoby się zastosować pewnych znanych mu metod wobec pani męża.
Następnie zwrócił się do mnie.
– Panie Tyrone, jeżeli znów spróbuje pan pokrzyżować mi plany, pozwolę szoferowi zrobić, co mu się żywnie podoba. Bez ograniczeń. Zrozumiał pan?
Milczałem.
– Zrozumiał pan? – powtórzył rozkazująco. Skinąłem głową.
– Dobrze. To jeszcze nie wszystko. Dopiero początek. Zrobi pan też coś bardziej pożytecznego. Zacznie pan dla mnie pracować. Będzie pan dla mnie pisał w swojej gazecie. Napisze pan, co panu każę.
Odjąłem wolno dłonie od twarzy i zwiesiłem je opierając przegubami na kolanach.
– Nie mogę – odparłem głucho.
– Przekona się pan, że pan może. I zrobi pan to na pewno. Pan to musi zrobić. I nie będzie się pan też nosił z zamiarem zrezygnowania z pracy w tej gazecie. – Dotknął wyłącznika błyszczącym noskiem brązowego buta. Przecież nie upilnuje pan żony przez resztę jej życia.
– Dobrze – powiedziałem wolno. – Napiszę, co pan każe.
– No.
Bert biedaczysko, pomyślałem z przygnębieniem. Z siódmego piętra na chodnik. Tylko że żadna suma, na którą bym się ubezpieczył, nie wynagrodziłaby Elżbiecie życia w szpitalu aż do śmierci.
– Zacznie pan już w tym tygodniu – rzekł Vjoersterod. – W niedzielnym numerze oświadczy pan, że wszystko, co pan napisał w ciągu ostatnich dwu tygodni, nie znalazło potwierdzenia w faktach. Przywróci pan sytuację do stanu poprzedniego, kiedy jeszcze się pan nie zaczął wtrącać w moje sprawy.
– Dobrze.
Położyłem ostrożnie prawą rękę na lewym barku. Vjoersterod, przypatrując mi się, skinął głową.
– Zapamięta pan to sobie – powiedział trafnie. – Być może pocieszy pana zapewnienie, że wielu z tych, którzy mi weszli w drogę, już nie żyje. Największą korzyść będę miał z pana żywego. Jak długo będzie pan pisał pod moje dyktando, pańska żona jest bezpieczna, a interwencja mojego szofera zbędna.
Jego szofer, gdybyż tylko o tym wiedział, okazał się bladą kopią chłopców Charliego. Wbrew moim początkowym obawom, ich kastety wydawały się teraz znacznie gorsze. Bicie przez szofera było chwilową przykrością, którą mogłem znieść, ale nie unieszkodliwiło mnie tak, jak tamten wycisk. Obyło się bez połamanych żeber. Bez przenikającej wszystkie członki słabości. Tym razem czułem, że będę się mógł poruszać.
Elżbieta była bliska łez.
– Jak możecie – powiedziała. – Jak możecie być tacy… bestialscy…
Vjoersterod zachował niezmącony spokój.
– Dziwi mnie, że ma pani tyle serca dla męża po tym, jak sobie użył z tą kolorową dziewczyną – powiedział.
Przygryzła wargę i przekręciła głowę na poduszce, odwracając się od niego. Wbił we mnie niewzruszone spojrzenie.
– A więc powiedział jej pan – rzekł.
Nie było sensu mu odpowiadać. Gdybym powiedział mu we wtorek, kiedy po raz pierwszy próbował mnie do tego zmusić, gdzie jest Tomcio Paluch, oszczędziłbym sobie wielu zmartwień i bólu. Elżbieta nie dowiedziałaby się o Gail. Oszczędziłbym jej tej całej grozy. Przypomniał mi się fragment przedśmiertnej mowy Berta Checkova: „To właśnie ci, którzy nie wiedzą, kiedy się poddać, dostają najgorsze cięgi… to znaczy, na ringu…”
Przełknąłem ślinę. Ból rozchodził mi się z barków po całych plecach. Byłem śmiertelnie znużony i miałem serdecznie dość siedzenia na tym stołku. Niech go sobie pani Woodward zabierze, pomyślałem bez związku. Nie chcę go więcej widzieć w swoim mieszkaniu.
– Nalej panu szklankę – powiedział Vjoersterod do Rossa. Ross podszedł do tacy z opróżnioną do połowy butelką whisky, dwiema szklankami i tonikiem. Otworzył butelkę, wziął szklankę i napełnił ją aż po brzeg wlewając całą whisky.
– Proszę wypić – powiedział Vjoersterod, kiwając głową. Ross podał mi szklankę. Wybałuszyłem oczy.
– No, dalej. Proszę wypić – powtórzył Vjoersterod.
Zaczerpnąłem tchu, chcąc zaprotestować. Przysunął czubek buta do wyłącznika. Przytknąłem szklankę do warg i pociągnąłem łyk. Co pan każe, sługa musi.
– Do dna. Szybko – ponaglił mnie.
Nie miałem nic w ustach ponad dobę. Pomimo wrodzonej wytrzymałości, szklanka alkoholu na pusty żołądek nie była szczytem moich marzeń. Nie miałem wyboru. Wypiłem wszystko, nienawidząc Vjoersteroda całym sercem.
– Widać zmądrzał – powiedział Ross.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Stali w milczeniu przez prawie kwadrans, obserwując mnie.
– Proszę wstać – polecił Vjoersterod. Wstałem.
– Obrócić się dookoła.
Obróciłem się. Zachwiałem. Zatoczyłem. Zacząłem słaniać się na nogach. Vjoersterod kiwnął głową z zadowoleniem.
– To wszystko, panie Tyrone – oznajmił. – Na dzisiaj. Oczekuję, że zadowoli mnie pański niedzielny artykuł. Niech pan tylko spróbuje mnie nie zadowolić.
Skinąłem głową. Jakże niesłusznie. Gwałtownie mi się w niej zakręciło. Z trudem utrzymałem równowagę. Mój krwiobieg wchłaniał alkohol w katastrofalnym tempie.
Vjoersterod i Ross wyszli niespiesznie, nic już więcej nie mówiąc. W chwili, kiedy zamknęły się za nimi drzwi, obróciłem się na pięcie i popędziłem do kuchni. Dobiegł mnie pytający głos Elżbiety, ale nie mogłem jej teraz nic wyjaśnić, bo nie miałem chwili do stracenia. Zdjąłem z półki puszkę z solą, nasypałem jej prawie pół szklanki i nalałem drugie tyle wody.
Zamieszałem palcami. Szkoda czasu na łyżkę. Liczyła się każda sekunda. Wypiłem tę mieszankę. Smakowała jak siedem mórz i oceanów razem wziętych. Paliła w gardle. Po pierwszym łyku zmuszałem się do każdego następnego. Zacząłem się nią krztusić, zanim poskutkowała i została zwrócona wraz z resztką whisky, która nie zdążyła przeniknąć przez ściany żołądka.
Pochyliłem się nad zlewem, wymiotując i czując się fatalnie. W obecności Vjoersteroda zataczałem się bardziej, niż to było konieczne, ale alkohol naprawdę podziałał na mnie tak szybko i silnie, jak się tego obawiałem. Czułem jak uderza mi do głowy, zakłócając koordynację ruchów i burząc porządek myśli. Wyleczyć mnie mógł tylko czas.
Czas! Od chwili gdy wypiłem whisky, minęło niewiele ponad kwadrans. Przewidywałem, że za dziesięć, może dwadzieścia minut będę kompletnie pijany.
Nie wiedziałem czy Vjoersterod miał jakiś powód, żeby zmusić mnie do picia, czy pchnęło go do tego bezmyślne okrucieństwo. Wiedziałem tylko, że straszliwie komplikuje mi to moje plany.
Wypłukałem usta czystą wodą i wyprostowałem się. Jęknąłem, czując na barkach brzemię stłuczeń, które mi przypomniały, że mam jeszcze inne zmartwienie oprócz alkoholu. Wróciłem do Elżbiety, wytężając uwagę, żeby nie wpadać na ściany i drzwi, i podniosłem słuchawkę.
Pustka. Nie mogłem przypomnieć sobie numeru.
Pomyśl, rozkazałem sobie.
Pamięć usłuchała. Telefon odebrał Ondroy.
– Willy – powiedziałem. – Usuń konia z boksu sześćdziesiąt osiem. Rozmawiałeś z przeciwnikiem. Wystaw wszystkich strażników, jakich masz, i przenieś konia do innego boksu. Pilnuj boksu sześćdziesiąt osiem, może uda się przyłapać łobuzów na gorącym uczynku.
– Zrobi się!
– Nie mogłem temu zapobiec. Przepraszam.
– Nie martw się. Dopilnujemy, żeby nikt się do niego nie zbliżył. Zgadzam się, że bezwzględnie trzeba mu zapewnić bezpieczeństwo aż do gonitwy.
– Prawdopodobnie są gotowi na wszystko…
– Ja również.
Podbudowany jego zapewnieniami, odłożyłem słuchawkę na widełki i napotkałem przerażony wzrok Elżbiety.
– Ty – wyszeptała. – Co robisz?
Przysiadłem na chwilę na poręczy fotela. Czułem się wprost okropnie. Dokuczały mi sińce, mdłości, w dodatku byłem pijany.
– Posłuchaj, skarbie – powiedziałem. – Słuchaj uważnie. Nie mam czasu ci tego dwa razy powtarzać. Nie mogę wszystkiego odkręcić tak, żeby wyglądało jak przed napisaniem tych artykułów.