– Mógłbyś zostawić liścik dla pani Woodward? – spytała. – Bardzo się zmartwi, kiedy nas rano nie zastanie.
Liścik dla pani Woodward. Znalazłem jakąś kartkę. Długopis miałem w kieszeni. Liścik dla pani Woodward: „Wyjechaliśmy na kilka dni. Napiszę do pani.” Wątpiłem, czyją to uspokoi, ale nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze dodać. Rozstrzelone litery pięły się w górę, tak pijane, jak ja sam.
– Gotowe – powiedziałem.
Pakowanie odwlekło chwilę, której oboje się obawialiśmy. Spojrzałem na pompę. Jej mechanizm mieścił się w metalowej skrzynce wielkości mniej więcej stoliczka przy łóżku, zaopatrzonej po bokach w uchwyty. Jak każdą dużą skrzynkę, łatwo ją było unieść we dwójkę, a samemu trudno. Robiłem to nieraz, ale bez zawrotów głowy i pulsujących bólem potłuczeń. Przymierzyłem się do podniesienia jej, żeby się przekonać, jak to będzie.
Przekonałem się. – Ty… nie dasz rady – powiedziała słabym głosem Elżbieta.
– Ależ tak… dam.
– To niemożliwe… przecież cię boli.
– Upicie się ma swoje zalety – powiedziałem starannie. – Największa to ta, że nie czuje się tego, co się czuje, a nawet jeśli się czuje, to człowiekowi jest wszystko jedno.
– Co mówisz?
Teraz żyj, cierp potem.
Odkryłem ją i zacząłem niezdarnie gmerać przy sprzączce przytrzymującej spiropancerz. Przemknęło mi przez myśl, że to na nic. Skoro grzebałem się tak ze sprzączką, jak mogłem dokonać przenosin w ciągu czterech minut? Przerwałem rozpinanie, zmagając się z chaosem w głowie. W młodości niekiedy prowadziłem grę z alkoholem, traktując go jak przeciwnika, piłem go za dużo i rzucałem mu wyzwanie, żeby mnie pokonał. Przekonałem się na własnej skórze, że przy odpowiednio silnej koncentracji, można całkiem prawidłowo wykonać czynności wyćwiczone na trzeźwo. Ale tym razem nie chodziło o grę. Tym razem chodziło o życie.
Znów zabrałem się do sprzączki, skupiając wszystkie swoje władze umysłowe na tej prostej czynności. Odpięła się łatwo. Podniosłem spiropancerz z piersi Elżbiety i Ułożyłem go jej na kolanach, gdzie syczał i wsysał koce.
Wyłączyłem prąd. Wyjąłem przewód. Nawinąłem go na przeznaczone do tego uchwyty. Odłączyłem elastyczną rurkę prowadzącą do spiropancerza.
Teraz nie było odwrotu. Poholowałem pompę przez pokój, ciągnąc ją na starych rozchybotanych kółkach. Otworzyłem drzwi. Przejechałem mały podest. W dół ciągnęły się schody. Oparłem się ręką o ścianę, łapiąc równowagę, i obróciłem się, żeby zejść tyłem.
Stopień po stopniu. Krok w dół. Unieść pompę i zestawić stopień niżej. Przytrzymać ją. Krok w dół. Zestawić pompę. Przytrzymać…
Zwykle kiedy nie miałem do pomocy Rona, Sue albo pani Woodward, po prostu znosiłem ją za jednym zamachem na dół. Tym razem spadłbym, gdybym chciał to zrobić. Oparłem się całym ciałem o ścianę. Krok w dół. Zestawić pompę stopień niżej. Przytrzymać… Skrzynka nie mieściła się na stopniach. Opierały się tylko dwa tylne kółka, pozostałe dwa wisiały w powietrzu… Gdyby leciała naprzód, strąciłaby mnie ze schodów…
Prędzej. Cztery minuty. W połowie schodów ogarnęła mnie panika, gdyż wydało mi się, że cztery minuty już upłynęły. Że Elżbieta umrze, kiedy ja będę wciąż jeszcze na schodach. Że nigdy, przenigdy nie zdołam znieść skrzynki na dół, chyba że zlecę z nią na łeb, na szyję.
Ostrożnie, stopień po stopniu, skupiając się ogromnie przy każdym ruchu, dotarłem do parteru. Wytoczyłem pompę przez małą sień na ulicę, unosząc ją nad progiem. Pociągnąłem ją do furgonetki.
Najgorszy moment. Podłoga furgonetki znajdowała się kilkanaście cali na jezdnią. Wszedłem, nachyliłem się jak najniżej, chwyciłem pompę za rączki i pociągnąłem. Miałem uczucie jakby mnie rozdzierano, jak w tej chińskiej torturze z dwoma drzewami. Pompa oderwała się od ziemi, weszła przez drzwiczki i spoczęła na podłodze. Świat wokoło zawirował. Zawadziłem o koniec łóżka i runąłem na plecy, nie wypuszczając pompy z rąk. Pompa zakołysała się, przewróciła z hukiem na bok i zbiło się szkiełko na wskaźniku ciśnienia i ilości oddechów na minutę.
Ciężko dysząc i czując się tak, jakbym został wtrącony w beznadziejny koszmar, pochyliłem się nad pompą i postawiłem ją na kółkach. Wsunąłem ją na właściwe miejsce. Zapiąłem pasy, które ją przytrzymywały. Wepchnąłem małe kliny pod kółka. Połączyłem ją kablami z baterią. Nie mogłem uwierzyć, że tego dokonałem, i zmarnowałem kilka sekund na sprawdzenie połączeń.
Gdyby pompa nie działała… gdyby dostał się do środka kawałek szkła… gdyby przedziurawił miechy… Nie byłem w stanie myśleć precyzyjnie, nie wiedziałem, co na to poradzić, liczyłem, że wszystko się uda.
Po schodach na górę. Bez pompy okazało się to łatwe. Potykałem się co drugi stopień. Na podeście wylądowałem na kolanach.
Przerażonej Elżbiecie śmierć zaglądała w ciemne, szeroko rozwarte oczy, przez to, że byłem pijany. Kiedy musiała oddychać sama, nie miała dość siły ani tchu, żeby mówić, ale tym razem wydobyła z siebie jedno zatrwożone, rozpaczliwe słowo.
– Prędzej!
Pamiętałem, żeby nie skinąć głową. Podniosłem ją, jedną ręką trzymając pod kolana, a drugą obejmując, i przygarnąłem ją do siebie tak, że mogła oprzeć głowę na moim ramieniu. Tak jak się niesie dziecko.
Była lekka jak piórko, ale dla mnie ciężka. Spojrzała mi w twarz i jęknęła zamiast mnie.
– Cicho – powiedziałem. – Tylko oddychaj.
Zszedłem po schodach opierając się o ścianę, stopień po stopniu, uparcie nie upadając. Stary rep alkohol przegrywał tę grę.
Wejście do furgonetki kosztowało mnie piekielnie dużo.
Znów ta chińska tortura. Położyłem Elżbietę ostrożnie na łóżku i ułożyłem jej bezwładne ręce i nogi prosto.
Pozostał już tylko spiropancerz. Wróciłem po niego po schodach na górę. Zupełnie jakbym szedł pod prąd nie kończącymi się ruchomymi schodami, które nie chcą się zatrzymać. Wziąłem do rąk spiropancerz. Najwygodniejszy ciężar. Na schodach o mało co nie zaprzepaściłem wszystkiego, przydeptując długą harmonijkową rurkę, podłączoną do pompy. Potknąłem się wchodząc do furgonetki i niezręcznie upuściłem spiropancerz na kolana Elżbiety.
Zaczynała mieć trudności z oddychaniem. Ścięgna szyi napięły się jej jak postronki, z takim wysiłkiem zaczerpywała tchu.
Nie mogłem dopasować rurki spiropancerza do gwintowanego gniazdka w pompie. Kląłem, pociłem się, prawie płakałem. Odetchnąłem głęboko, przełknąłem strach i spróbowałem jeszcze raz. Chytra, dwustykowa wtyczka weszła w krzyżowy gwint, zaskoczyła wreszcie prawidłowo i mocno chwyciła. Nacisnąłem włącznik baterii przy pompie. Nadeszła decydująca chwila.
Miechy nadęły się niedbale i załomotały. Elżbieta wydała z siebie najcichsze westchnienie niewysłowionej ulgi. Przeniosłem delikatnie spiropancerz na jej pierś, przesunąłem jej pod plecami pasek i nie mogłem zapiąć sprzączki, bo tak mi drżały palce. Klęcząc naciągałem po prostu wiązanie spiropancerza, przyciskając go do piersi Elżbiety tak, żeby wytwarzana przezeń próżnia spełniała swoje zadanie. Aparat podnosił jej pierś i opuszczał, podnosił i opuszczał, napełniając jej płuca powietrzem. Była bezpieczna. Jej twarz, wyrażająca udręczenie i lęk, złagodniała, a policzki zaróżowiły się leciutko.
Po szesnastu dalszych życiodajnych oddechach ponowiłem próbę zapięcia sprzączki. Udało mi się za trzecim razem. Usiadłem na podłodze furgonetki, oparłem łokcie na uniesionych kolanach, objąłem głowę dłońmi. Zamknąłem oczy. Wszystko zagarnął huraganowy czarny wir. Pomyślałem z rozpaczą, że już bardziej pijany chyba nie będę. Przynajmniej, dzięki temu, że zwróciłem część alkoholu, nie upiłem się na sztywno.
– Ty, nie jesteś w stanie prowadzić samochodu – ostrzegła mnie Elżbieta z wymuszonym spokojem.
– Człowiek nigdy nie wie, na co go stać, póki nie spróbuje – odparłem.
– Odczekaj chwilkę. Zaczekaj, aż się lepiej poczujesz.