Potem przyniósł ze swojego pokoju moją marynarkę i nalegał, żeby odwieźć mnie bedfordem do domu, ponieważ Elżbiecie jestem potrzebny cały i zdrowy, a nie przyklejony do jednej z latarni, które jakimś cudem udało mi się ominąć zeszłego wieczoru. Nie sprzeciwiałem się, bo nie miałem siły. Po odwiezieniu mnie, Tonio wstawił furgonetkę do garażu i odszedł zaułkiem poszukać taksówki, a ja wolno wszedłem po schodach na górę, czując się jak mokra ścierka wspinająca się na Matterhorn.
W mieszkaniu nie było czym oddychać. Wczoraj wieczorem zostawiłem wszystkie piecyki włączone, a pani Woodward ich nie zgasiła. Na stole leżał liścik od niej. „Czy coś się stało? Mleko wstawiłam do lodówki. Bardzo się niepokoję. W.”
Spojrzałem na swoje łóżko. Leżało na nim tylko prześcieradło i powłoczka. Przypomniałem sobie, że wszystkie koce i poduszki zostały w furgonetce. Nie byłem w stanie po nie zejść. Ściągnąłem różowe koce z łóżka Elżbiety. Rozpostarłem jeden z nich byle jak na kanapie, położyłem się w ubraniu, naciągnąłem drugi koc na siebie i ułożyłem ostrożnie głowę na miękkiej, chłodnej poduszce.
Co za rozkosz.
Świat wciąż wirował. Poza tym nie było właściwie powodu ogłaszać kwarantanny. W mojej głowie nadal powstawała niezależna ścieżka dźwiękowa. Pomimo zażycia nepenthe czułem się tak, jakby ledwo co wyciągnięto mnie z betoniarki. Ale na szczęście nie miałem nic więcej do roboty, jak tylko osunąć się ze skraju przepaści w czarny, głęboki, błogi sen…
Ostry dzwonek telefonu bezlitośnie położył temu kres. Dzwoniła pani Woodward. Wskutek napięcia mówiła z silnym akcentem charakterystycznym dla Lancashire. Na wieść, że nie spotkało Elżbiety żadne straszne nieszczęście, w jej głosie zabrzmiała ujmująca ulga.
– To ja nie czuję się dobrze – powiedziałem. – Żona pobędzie parę dni w klinice. Zechce zadzwonić pani później, wtedy powiem, kiedy wróci…
Odłożyłem słuchawkę na widełki i ruszyłem do łóżka. Zrobiłem dwa kroki, ziewnąłem i pomyślałem, czy by nie kazać Ronceyowi sprowadzić żonę i synów. A może powinienem zawiadomić Ondroya, żeby złagodził zaostrzone środki bezpieczeństwa? Postanowiłem nic nie zmieniać. Do gonitwy pozostała tylko doba. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nawet jeśli Vjoersterod nie żył, to przecież został jeszcze Charlie Boston.
Nie chodziło o to, że Tomcio Paluch może wygrać. Po trudach i tarapatach związanych z dostarczeniem go na miejsce miał niewielkie szanse na zwycięstwo, bo atak kolki na pewno go osłabił. A zatem Boston mógł na nim zarobić tak, jak gdyby unieszkodliwili go zgodnie z planem.
Przemierzyłem z powrotem dzielącą mnie od telefonu odległość dwóch kroków i po zasięgnięciu języka w informacji, połączyłem się z Birmingham.
– Pan Boston?
– Tak.
– Mówi James Tyrone.
W słuchawce zaległa osłupiała cisza, przerywana ciężkim sapaniem.
– Jakie opłaty oferuje pan za Tomcia Palucha? – spytałem. Zamiast odpowiedzi usłyszałem coś pośredniego pomiędzy chrząknięciem a burknięciem.
– Koń wystartuje – oświadczyłem.
– Tak się panu zdaje – odparł. Miał ordynarny, złośliwy głos. Był ordynarnym, złośliwym człowiekiem.
– Niech pan nie liczy na Rossa i Vjoersteroda – powiedziałem nie zrażony. – Już się nie odezwą. Bidule obaj nie żyją.
Odłożyłem słuchawkę, nie czekając, jak na to zareaguje. Poczułem w sobie dość sił, żeby zdjąć marynarkę. Dobrnąłem do łóżka i przekonałem się, że wciąż tam na mnie czeka przyjazna przepaść. Nie kazałem jej dłużej czekać.
Po dłuższym czasie obudziłem się spragniony, czując, że język mam zapuchnięty i obłożony. Działanie nepenthe ustało. Ciążyły mi ramiona, sztywne, obolałe i dolegliwe. Było to nieznośne. Tak jak każdy ból. Panowały ciemności. Spojrzałem na fosforyzujący zegarek. Plus minus czwarta. Przespałem dwanaście godzin.
Ziewnąłem. Spostrzegłem, że mózg przestał mi reagować tak, jakby był posiniaczony, i z otrzeźwiającym przerażeniem przypomniałem sobie, że nie napisałem jeszcze artykułu dla „Famy”. Zapaliłem światło i pociągnąłem łyk mikstury Tonią, a kiedy poskutkowała, przyniosłem sobie notatnik, ołówek i filiżankę kawy. Poprawiłem poduszki, wsunąłem się pod koc i rozdmuchałem skandal dla Jana Łukasza.
– Radcy prawni wpadną w szał – powiedział.
– Tak jak zaznaczyłem, przywódca gangu zginął w tym tygodniu, a przepisy dotyczące zniesławień odnoszą się tylko do osób żyjących – odparłem. – Umarli nie mogą wnosić pozwu do sądu. Nie może zrobić tego nikt w ich imieniu. Nie można też oskarżyć i postawić przed sądem umarłych. Przynajmniej nie na tym świecie. A więc ich uczynków nie może objąć zatajenie dla dobra śledztwa. Tak czy nie?
– Nie cytuj mi tu maksym „Famy”, chłopcze. Stosowałem się do nich, kiedy ty jeszcze raczkowałeś – rzekł Jan Łukasz i wziął mój maszynopis, jakby go parzył.
– Skamieniali ze strachu właściciele koni mogą wreszcie wyjść z ukrycia – odczytał na głos. – Nadszedł kres rządów terroru i skandaliczna afera z wycofanymi faworytami wyjdzie na jaw ze wszystkimi szczegółami.
Przysłuchując się, Derry uniósł głowę, uśmiechnął się do mnie szelmowsko i powiedział:
– Nasz wolny strzelec znów wali z grubej rury?
– Inaczej życie staje się nudne – odparłem.
– Nie dla wszystkich.
Jan Łukasz otaksował mnie spojrzeniem.
– Wyglądasz tak, jakby to raczej w ciebie celowano. Domyślam się, że ten błędny wzrok to skutki dnia spędzonego na rozbijaniu samochodów. – Stuknął kciukiem w mój artykuł. – Czy tego nie wymienionego z nazwiska bandytę wyssałeś z palca, czy rzeczywiście był ktoś taki? A jeśli tak, to kto to?
Gdybym mu nie powiedział, to Mike de Jong z konkurencyjnej gazety mógłby się w tym wszystkim połapać i opublikować artykuł stawiający kropki nad „i”, a tego Jan Łukasz by mi nigdy nie darował. Poza tym znikł powód nakazujący mi utrzymanie znanych mi faktów w tajemnicy.
– Obywatel RPA nazwiskiem Vjoersterod, który zginął wczoraj wieczorem w drugiej z tych katastrof samochodowych – oznajmiłem.
Dosłownie szczęki im opadły.
– Bom… ba!!! – zawołał Derry.
Opowiedziałem im prawie o wszystkim. Nie wspomniałem ani słowa o Gail ani pałce Rossa, ale napomknąłem o groźbie wobec Elżbiety. Pominąłem jazdę po pijaku i zaciśnięcie rąk na oczach Rossa. Opisałem wydarzenia sucho i rzeczowo. Nie powiedziałem, ile mnie to kosztowało.
Jan Łukasz przemyślał to sobie i jeszcze raz przeczytał mój artykuł.
– Kiedy się wie, co pominąłeś, to co napisałeś, wypada blado. Ale myślę, że wystarczy. Zrobi swoje, wszyscy się dowiedzą, że koniec kłopotów i znów można bezpiecznie zawierać zakłady przedterminowe, wyłącznie dzięki „Famie”, która przeprowadziła śledztwo w tej sprawie.
– W końcu o to nam przecież chodziło.
– Kupujcie „Famę”, waszą mścicielkę – powiedział na wpół ironicznie Derry. – Specjalność: rozbijanie gangów.
Uznając ten dowcip za niesmaczny, Jan Łukasz spojrzał na niego kwaśno, jak zwykle traktując posłannictwo „Famy” z niewzruszoną powagą. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do znajomego bukmachera i dowiedział się, jak wyglądają zakłady przed Pucharem Latarnika, na co, ze zdziwioną miną, ale bez słowa komentarza, wykręcił numer. Zadał pytanie, wysłuchał z rosnącą uwagą odpowiedzi i zanotował jakieś liczby. Po skończeniu rozmowy ściągnął usta, jakby chciał gwizdnąć, i potarł grdykę.
– Mówi, że od wczorajszego popołudnia Charlie Boston zabiega o postawienie na Tomcia Palucha około pięćdziesięciu tysięcy funtów u innych bukmacherów. Z powodu twoich artykułów i naszej akcji ochrony konia, wszyscy czują, że sprawa mocno śmierdzi, i są w kropce, czy przyjmować zakłady, czy nie. Przyjmuje je tylko kilka największych przedsiębiorstw totka.
– Jeżeli Boston nie zdoła postawić forsy u innych, a Tomcio Paluch wygra, to przepadnie z kretesem, ale jeżeli Tomcio Paluch przegra, to zgarnie do kieszeni zarówno działkę własną jak i Vjoersteroda, i wyjdzie na tym lepiej, gdybyśmy nic nie robili – powiedziałem. – Jeżeli uda mu się postawić tę forsę u innych, a Tomcio Paluch wygra, to będzie się cieszył, a jeżeli postawi i Tomcio Paluch przegra, to wyrzuci w błoto wszystkie pieniądze, dla których popełniono te przestępstwa.