Выбрать главу

– A Chruszczow? – nieoczekiwanie ni to zapytała, ni to zaproponowała znad sporej już sterty placków ziemniaczanych matka. – A może Chruszczow?

– Chruszczow – pan Trąba zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na absolutne osłupienie, z jakim spojrzeli na matkę ojciec i komendant Jeremiasz – Chruszczow może zostać w każdej chwili odwołany. Szkoda fatygi. Dojadę do Moskwy, też w końcu kawał drogi, i na miejscu się dowiem, że właśnie nastąpiły zmiany na najwyższym szczeblu KC KPZR i wyjdę na głupka.

– A gdyby tak, towarzyszu Trąba – głos komendanta Jeremiasza stał się nagle cieplejszy -a gdyby tak… to oczywiście absolutnie nie są nasze metody – zastrzegł się nagle panicznie – a gdyby tak, gdyby tak, to byśmy mogli nawet może nie tyle pomóc, za duże słowo, ale powiedzmy, moglibyśmy nie wiedzieć o pewnych rzeczach, choćby paszport w każdej chwili, a gdyby tak Krwawy Dyktator Faszystowskiej Hiszpanii?

– Caudillo Bahamonde Franco jest jednym z najwybitniejszych europejskich mężów stanu

– powiedział z dobitnym politowaniem pan Trąba – przypominam panu, że ja chcę coś zrobić dla ludzkości, nie zaś przeciwko ludzkości.

Zdawać się mogło, że to nie para wodna występuje ze schnącego munduru komendanta, ale z niego samego występują furie.

– Nigdy, my się nigdy – dyszał ciężko – my się nigdy nie dogadamy, towarzyszu Trąba, proszę bardzo, niech pan zabija, niech pan zabija, kogo chce. Tak jest – komendant nagle jakby dostrzegł głębszy sens w tym co mówi – tak jest, niech pan zabije, kogo chce, niech pan zabije kogokolwiek, przecież to też uporządkuje schyłek pańskiego życia, wyjdzie pan na ulicę, zabije kogokolwiek i zobaczy pan, wewnątrz jak nieubłaganie logicznego układu zdarzeń pan się znajdzie, dla ludzkości pan niewiele zrobi, ale zrobi pan coś dla siebie, a przecież jak się zrobi coś dla siebie, to tak jakby się coś i dla ludzkości uczyniło. Czyż nie?

– Co się robi dla siebie zabijając kogokolwiek? – zapytał dziwnie wysokim głosem ojciec.

– W definitywny sposób porządkuje się swe życie, zwłaszcza nieuporządkowane, a życie towarzysza – komendant niemal w powitalnym geście wyciągnął dłoń ku panu Trąbie – jest życiem nadzwyczaj nieuporządkowanym. Człowiek zabija, staje się mordercą, a bycie mordercą rozwiewa wątpliwości i likwiduje wybory. Bycie mordercą to rękojmia wysoce stabilnej tożsamości. Najpierw jeśli zdecydowalibyście się, towarzyszu, ukrywać, bylibyście ukrywającym się mordercą, potem, gdybyśmy was ujęli, bylibyście ujętym mordercą, potem sądzonym, potem skazanym, potem – komendant nagle przerwał, jakby zorientowawszy się, iż lada chwila powie coś nietaktownego, machnął ręką i dokończył już spokojniejszym, choć dalej wibrującym wściekłością głosem – szkoda gadać, proszę bardzo, niech towarzysz zabija, niech zabija kogokolwiek.

– Przykro słuchać, przykro słuchać – pan Trąba mówił z rozdzierającym serce smutkiem. -Niechże pan, panie Komendancie, nie czyni ze mnie pogrobowca prekursorów egzystencjali-zmu. Ani mi w głowie zabijać kogokolwiek. Nie mam najmniejszego zamiaru dołączać do bezbożnego prądu filozoficznego, mam zamiar dołączyć do mrocznego kręgu wielkich tyra-nobójców ludzkości: Piotra Pahlena, Gavrilo Principa, Francois Ravaillaca, Jeronimo Caserio, Józef Trąba… Nawet nieźle się komponuje – rozmarzył się na moment, ale natychmiast znów ożywił.

– A poza tym, co to znaczy „kogokolwiek"? Tu nie ma kogokolwiek, kogo mam zabić? Małgosię Snajperek? Arcymajstra Swaczynę? Panią Rychterową? Może na księdza pastora Potraffke mam świętokradczą dłoń podnieść albo na pana zawiadowcę Ujejskiego? Na kościelnego Messerschmidta? Tu nie ma kogokolwiek, tu nie ma przypadkowych przechodniów, tu się wszyscy znają i to znają tak blisko, jak nie przymierzając ja i pan, panie Komendancie…

– W takim razie niech pan kogoś wylosuje albo jeszcze lepiej – nuta nagłej desperacji i gotowości poniesienia najwyższych ofiar brzmiała w głosie komendanta nieomal prawdziwie

– albo jeszcze lepiej, właśnie mnie, mnie, tak, mnie niech pan zabije.

– Pana w żadnym wypadku.

– Dlaczego? Dlaczego mnie w żadnym wypadku? – komendant nie był w stanie poskromić odruchu rozczarowania i prawie urażonej ambicji. – Dlaczego mnie w żadnym wypadku?

– Ponieważ nie jest moim zamiarem pozyskanie na stare lata miana antysemity.

– Panie Trąba… – głos komendanta nagle załamał się. Wszystko już było jasne, jak na dłoni widać było, kto zostanie, kto już jest zwycięzcą w tym pozornie wyrównanym pojedynku, wszystko było tak nieubłagane, iż nie chciało mi się nawet zapisywać ostatniego słowa, które lada chwila zostanie wypowiedziane, odmieniałem je jedynie w myślach.

– Panie Trąba, ja jestem ateistą – komendant był blady jak ściana, krople tłustego i lodowatego potu wystąpiły mu na czoło.

– Doskonale – pan Trąba z morderczą lekkością triumfującego boksera wagi ciężkiej tańczył wokół słaniającego się rywala – doskonale, niech pan wypowie pełną frazę śmiało, niech pan powie: nie jestem Żydem, jestem ateistą, niech pan to powie, a gdy pan sypnie tą stylistyczną perłą, to ja panu, niczym niekiedy pan naczelnik mnie – pan Trąba skłonił się w stronę ojca – to ja panu odpowiem: piękna fraza i nagrody godna.

Ojciec niczym uruchomiony magicznym zaklęciem golem wstał zza stołu, podszedł do kredensu i uczynił to, co zawsze: wydobył butelkę i kieliszki; matka niosła wazę pełną placków w śmietanie, rozległ się grzmot i czarne deszcze runęły z podwójną siłą, pan Trąba złagodniał i dziękczynnie spojrzał ku niebiosom. Ojciec dalej w malignie galwanicznych ruchów napełniał kieliszki jałowcówką.

– W gruncie rzeczy – ciągnął teraz pojednawczym i niemal przyjacielskim tonem pan Trąba – w gruncie rzeczy nie idzie o to, czy pan się zaparł, panie Komendancie, czy nie, niech pan się nie gniewa, ale, innymi słowy mówiąc, to, czy pan się zaparł czy nie, to jest pestka, zbyt liczne i innego rodzaju więzi nas łączą, jak pan słusznie mówi, jesteśmy starymi druhami i nie pomylę się, jeśli powiem, że tu jeden krok, jeden ruch, jeden gest wystarczy, a dołączy pan do nas, spiskowców – pan Trąba uniósł w górę dłoń i bez zbędnych słów uśmierzył niemy i, prawdę powiedziawszy, mało wyrazisty sprzeciw komendanta. – Tak, dołączyłby pan do nas, ale nie o to idzie, nie idzie też ani o pańskie żydostwo, ani o pański komunizm: niech pan się nie gniewa, ale, prawdę powiedziawszy, nie tacy Żydzi nie takimi komunistami jak pan, panie komendancie, bywali. Idzie o generalia oraz o uniwersalia, o to, co Żydzi sensu largo wyprawiają, i to jacy Żydzi!

Pan Trąba nagle jął przeszukiwać kieszenie i po chwili wydobył zza pazuchy starannie złożony wycinek gazety, rozprostował go, przygwoździł wskazującym palcem do pokrytego błękitną ceratą stołu, pochylił się i jął dobitnie odczytywać: „Światowej sławy skrzypek Yehudi Menuhin w czasie swojego tournee po Izraelu złożył wizytę premierowi Ben Gurio-nowi. W trakcie towarzyskiej rozmowy obaj, i artysta, i polityk, stanęli na głowie, ponieważ obaj uprawiają jogę…". Pan Trąba dyszał ciężko, gęste apoplektyczne plamy pokrywały jego twarz i szyję.

– Panie Naczelniku, panie Komendancie, panowie. Nie może chrześcijanin wobec takich rzeczy stać obojętnie. Joga, tak jest, wiedzie do zbawienia, ale u mojżeszowych proroków o jodze ani mrumru. – Pan Trąba zamilkł na chwilę, a potem ryknął znienacka strasznym głosem: – Nawracać! Ewangelizować! Wskazywać drogę do zbawienia!

– Prozelityzm – mruknął pogardliwie komendant Jeremiasz – ordynarny prozelityzm.

– Jaki prozelityzm, panie Komendancie, jaki prozelityzm! – powiedział nieoczekiwanie spokojnie pan Trąba – klnę się na moich dziewięć przedwojennych semestrów teologii, iż tu o żaden prozelityzm nie idzie, tu idzie o biblijny plan zbawienia. Jeśli Dawid Ben Gurion, który piętnaście lat temu stanął na czele państwa Izrael, obecnie staje na głowie, to znaczy jedno: w biblijnym planie zbawienia pojawiła się skaza i my chrześcijanie, zwłaszcza zaś my, ewangelicy, winniśmy śpieszyć z pomocą.