Выбрать главу

– Ale jakim cudem on namalował, co prawda na niewłaściwym miejscu, a jednak namalował, głowę Lenina, jakim cudem to zrobił, skoro nigdy nie widział głowy Lenina? – Sam byłem zdumiony własną bystrością.

– A jakimś diabelskim cudem, proroczym splotem podświadomych okoliczności. Jak się nie chce malować Lenina, to trzeba wiedzieć, jak Lenin wygląda, bo może człowieka spotkać przykra niespodzianka. Tak jest, panie Jerzy. W każdym razie, to jest zasadniczy powód, dla którego przestałem chodzić do naszego kościoła. Wie pan, ja zbyt często bywam we wnętrzach ozdobionych portretami Iljicza, żebym jeszcze musiał w kościele doznawać tego rodzaju, powiedzmy sobie jasno, mieszanych uczuć. Kiedy ze dwa, trzy razy do roku odczuwam nieprzepartą potrzebę nawiedzenia domu Bożego jadę do Ustronia i fertig. A poza tym, rzecz jasna, zraziłem się do sztuki. Więcej powiem, ja sztuką gardzę. Wiem, że brzmi to zgoła barbarzyńsko, ale doszedłem do wniosku, że faceci, którzy nie znają aktualnych cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych oraz aktualnego kursu dolara, niczego mi nie są w stanie powiedzieć o świecie ani w swojej liryce, ani w swojej plastyce, ani w swojej muzyce. Być może przemawia przez nich pozaziemski duch, ale oni przez swoje ziemskie lenistwo nie są przygotowani, by w pełni zrozumieć język tego ducha. Powtarzam, zdaję sobie sprawę, że to jest niesprawiedliwe, ale ja, Arcymajster Swaczyna, tego się trzymam. Trzy razy do roku jadę do kościoła w Ustroniu i raz do roku czytam Czarodziejską Górę i ta strawa starcza duchowi mojemu. Amen. Amen, panie Jerzy. Niech pan biegnie, nabożeństwo zaraz się zacznie. Niech pan biegnie, niech się pan modli, niech pan chwali Pana śpiewaniem psalmów i niech pan za często nie zerka w kierunku witraża.

Już wysiadałem z samochodu, już ogarniała mnie misyjna muzyka, śpiewały chórzystki, dzwoniły wittenberskie dzwony, nadchodzili zborownicy, już miałem przekroczyć chłodny cień wysokich ścian kościoła, gdy Arcymajster Swaczyna wychylił się z auta i raz jeszcze mnie zawołał:

– Panie Jerzy, najmocniej pana przepraszam, ale nieomal całkiem zapomniałem o arcypil-nej sprawie. Proszę łaskawie przekazać ojcu, panu naczelnikowi, iż przedmiot, o którym rozmawialiśmy, ojciec będzie wiedział, o co chodzi, pan zresztą też, proszę przekazać ojcu, iż poleciłem wykonanie prototypu w jednym z moich warsztatów.

Arcymajster przyjrzał mi się uważnie, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i dodał ze śmiertelną powagą:

– Niechże się pan nie turbuje, panie Jerzy. Pan będzie świetnie wyglądał z kuszą na ramieniu.

***

Nie śpiewałem psalmów, nie słuchałem kazania, ani razu nie spojrzałem w kierunku frontowej ściany, którą prawie w całości wypełniały wodniste barwy witraża, siedziałem ze spuszczoną głową, modliłem się i definitywnie odganiałem chimerę zdrady. Arcymajster Swaczyna mimochodem, a może całkiem nie mimochodem powiedział rzecz rozstrzygającą: bezceremonialnie nazwał niejasno kiełkującą we mnie nadzieję, iż być może istotnie krocząc po ulicach Warszawy z kuszą na ramieniu będę przyciągał uwagę kobiet.

– Kobiet, mężczyzn, dzieci i starców. Wszystkich – przekonywał pan Trąba i o ile po raz pierwszy w naszej zaciemnionej kuchni słuchałem jego argumentacji z narastającą złością i coraz mocniejszą wolą zdrady, o tyle teraz słowo po słowie przepowiadałem sobie te same argumenty w duchu łagodności i zrozumienia. Już wtedy byłem niesłychanie łasy na własną powabność.

„Drzewo jedno znam zielone, śliczna to oliwa, Tam słowiczek ulubione Pieśni słodko śpiewa" – śpiewały chórzystki, lekko uniosłem głowę, gapiłem się na nie równie bezwstydnie jak przed paroma chwilami na Małgosię Snajperek, druga od lewej była powabna niczym Chananejka. „Lub z niewiastą chananejską w pierwsze pomknę brzaski, Przez krainę galilejską szukać nieba łaski" – śpiewałem razem z nią i razem z piątą od lewej kuszącą Samarytanką i razem ze stojącą w środku kruczowłosą Filistynką i korzyłem się przed Bogiem gromowładnym, starcem z siwą brodą, i słowa pieśni mieszały mi się w głowie ze słowami pana Trąby. „Lub z Samarytanką ową pójdę ja w południe. Gdzie nad studnią Jakubową słowik nuci cudnie". Pójdę ja w południe, by Gomułkę zabić cudnie – zażartowałem i zanuciłem w duchu, i widmo zdrady pierzchło definitywnie, i pojąłem przy okazji, iż uzgodnienie rymu i prawdy w poezji nie jest rzeczą łatwą, śmiercionośny grot miał wszakże przebić serce I sekretarza nie w południe, a wieczorem.

Przez cały dzień wedle planu pana Trąby mieliśmy śmiało krążyć po ulicach, zwiedzać stolicę, mieliśmy otwarcie wspiąć się na najwyższe piętro Pałacu Kultury, pójść na Starówkę i pojechać na stadion Dziesięciolecia, mieliśmy poruszać się z ostentacyjną jawnością i absolutną swobodą, mieliśmy tak postępować, ponieważ – zakładał pan Trąba – i tak nikt nas nie zapamięta, ponieważ i tak nikt na nas nie spojrzy, ponieważ i tak wszyscy będą przypatrywać się mnie, Jerzykowi, a nawet nie tyle mnie – Jerzykowi, co mojej osobliwej zabawce, kuszy, przytroczonej do ramienia. A nawet jeśliby kto i na mnie spojrzał, to przecież za nic mnie nazajutrz nie pozna, ponieważ będę wyraziście i nie do poznania ucharakteryzowany. Oblicze moje pokryją jadowite barwy wojenne, na głowie miał będę bujny pióropusz, na sobie obszerny, zmieniający sylwetkę i zarazem przyciągający wzrok krzykliwymi kolorami kaftan.

– Panowie, nie ma siły! – zachłystywał się pan Trąba – w tym planie nie ma żadnej luki, żadnej szczeliny. To nie jest żadna ekstrawagancja fabularna, to jest klarowny racjonalizm i ścisłe stosowanie do wymogów okoliczności. Musimy jechać do Warszawy nocnym pociągiem, który stąd wyjeżdża o dwudziestej drugiej siedemnaście, a planowany przyjazd ma około siódmej rano. Musimy, tak czy nie?

Dopiero teraz uświadomiłem sobie, iż to apodyktyczne i nie znoszące sprzeciwu „tak czy nie" pana Trąby podszyte było rozpaczliwą niepewnością.

– Żadne inne dookólne jazdy z przesiadkami nie wchodzą w grę, ponieważ podróż taka trwałaby parę dni, a może nawet tydzień. Tak czy nie? By uniknąć kłopotów z panem zawiadowcą Ujejskim przebijemy się do ambulansu pocztowego i pojedziemy w towarzystwie jeszcze nie tak dawno podległych panu, panie Naczelniku służbowo, obecnie zaś zaprzyjaźnionych z panem konwojentów. Tak czy nie? Tak.

Takie były założenia określające czas i warunki naszej wyprawy do stolicy. Z założeń tych niezbicie wynikały – zdaniem pana Trąby – następujące konkluzje. Gdyby nawet nasz pociąg dotarł do warszawskiego Dworca Głównego punktualnie, i tak byłaby to pora, w której towarzysz Gomułka na tylnym siedzeniu czarnej Wołgi, w towarzystwie osobistego sekretarza Józefa Tejchmy i w asyście eskorty uzbrojonych po zęby milicjantów na motocyklach udawał się będzie ulicami: Prusa, Konopnickiej, Wiejską i Nowym Światem w kierunku gmachu Komitetu Centralnego. Nawet gdybyśmy podjęli absurdalny i samobójczy pomysł zaatakowania tego zbrojnego orszaku – zwyczajnie nie zdążymy. Rzecz jasna, na sam Komitet Centralny również nikt przy zdrowych zmysłach nie natrze. Ergo: musimy dzień cały spędzić w Warszawie. Teoretycznie można by ukryć się w mieszkaniu jednego – jak zapewniał pan Trąba – z jego licznych warszawskich znajomych, ukryć się i przeczekać kilkanaście godzin, ale z psychologicznego punktu widzenia byłby to błąd kardynalny. Pan Trąba powoływał się na podobno ściśle przezeń przestudiowane mnogie świadectwa i pamiętniki starych terrorystów, miało z nich niezbicie wynikać, iż najgorszą i najbardziej zgubną dla zamachowców rzeczą było bezczynne oczekiwanie na godzinę „zero". Jeśli trwało to zbyt długo, ulegali demoralizacji i dekoncentracji, wysiadały im nerwy. Pan Trąba dawał też dookólnie, choć wystarczająco jasno do zrozumienia, iż w jego wypadku nieznośna pustka kilkunastu godzin oczekiwania wypełniona i skrócona zostać może w niechciany choć typowy dla niego sposób.