Выбрать главу

Ocean tak hałasował, że detonacja była prawie niesłyszalna. Po chwili otwartą rozpadliną wypłynął dziadek. W każdej chwili groziło zderzenie ze skałą, ale stary marynarz utrzymywał łódź z dala od raf. Musieliśmy wskoczyć do wody i płynąć do łodzi. Dzięki korkowym pasom nawet dziewczynki dopłynęły bez szwanku. Dziadek i tata siedli przy wiosłach. Mamie przypadł w udziale ster.

Jako kapitańska córka posługiwała się nim nad wyraz zręcznie. Dopiero za pasem raf zderzyliśmy się z prawdziwym żywiołem. Fale miały wysokość kamienic i miotały naszą łupiną jak korkiem. Dziadek jednak się nie przejmował. Co więcej, podniósł metalowy maszt, do którego przypiął żagiel uszyty przez mamę. Poprzedni rozpadł się ze starości. Naraz łódka poczuła się jak hippozaurus tknięty ostrogą… Pomknęła na skrzydłach orkanu. Wiatr mieliśmy w plecy. Oddalając się od wybrzeża widzieliśmy koncentrację świateł wokół miejsca naszej potyczki i reflektory, które usiłowały przebić się przez mrok i deszcz i odnaleźć nas na Oceanie.

9 zmieńca. Wstał ranek i wicher trochę osłabł. Nie było już widać wybrzeży. Chmury wisiały nisko, co wyraźnie cieszyło dziadka. Twierdził, że każda godzina zwiększa nasze szanse. Ojciec cierpiał bardzo z powodu rany i ze względu na wszechobecną sól. Trzy moje siostrzyczki zielononiebieskie spały albo rzygały. Nie było jednak źle. Mieliśmy prowiant, aparat odsalający wodę i nadzieję.

10 zmieńca. W nocy tata zaczął gorączkować. Noga spuchła, a z rany dobywał się przykry zapach. Dziadek przestał wesoło pogwizdywać jak wprzódy. Mruczał coś o Wyspach Fok i że trzeba zmienić kurs, bo bez lekarstw tylko amputacja może uratować Pharona…

– Nie przejmujcie się mną – powtarzał Tata. – Jak daleko jest Wielki Prąd?

– Dzień, półtora. Jeśli wiatr się nie zmieni.

– Płyńcie ku niemu…

Było gdzieś koło nony, kiedy usłyszeliśmy ten dźwięk. Zrazu brzmiało to jak cichutki terkot. Potem hałas narastał. I naraz zobaczyliśmy go. Zwiadowczy wiropłat z czerwonym trójzębem Arymana. Leciał nisko nad wodą… Mogłem wręcz widzieć głowy pilota i strzelca pokładowego.

– Będą chcieli nas wyłowić? – spytała mama.

– Nie sądzę – westchnął dziadek. – Zresztą nie mają dość miejsca w kabinie

– Daj mi broń – powiedział stanowczo mój ojciec… Dziadek podał mu pneumatyk. Wiropłat nadlatywał od boku, widziałem, jak porusza się lufa repetora. Dziadek też to zauważył. – Do wody! – wrzasnął przerażającym głosem. – Do wody! Nurkujcie!

Zagrzechotała seria. Pociski z piskiem cięły wodę, waliły w burty. Tata, który pozostał na łodzi, odgryzał się pojedynczymi strzałami. Kiedy ścichł ogień, a ja miałem wrażenie, że rozerwie mi płuca, wypłynąłem. Zobaczyłem mamę trzymającą się burty i małą Martę, Dziadek holował ranną Chloe. Tata był wciąż na pokładzie. Znowu ranny, rykoszet rozciął mu czoło.

– Trzymamy się, synu – zawołał. – Gdzie Agata?

Rozglądaliśmy się bezradnie.

Bojowa maszyna tymczasem zawracała. Znów rozległy się piski pocisków. Ojciec strzelał rzadko, starannie. Woda znów zamknęła się nade mną, czekałem wieczność. Dwie wieczności… Nie mogę dłużej. Znów haust powietrza. Nie słychać było strzałów. Popatrzyłem za wiropłatem. Leciał nierówno. Dymił. Naraz rozległa się ogłuszająca detonacja i zamiast maszyny zobaczyłem kłąb ognia.

– Dorwałeś go, tato – krzyknąłem. – Wygraliśmy!

Nie odpowiedział mi. Patrzył w przestrzeń szklistym wzrokiem nie reagując ani na moje wołanie, ani na fale zalewające tonącą łódź.

Za dużo na raz. Śmierć ojca, daremne poszukiwanie Agaty i Chloe sprawiły, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie całą grozę sytuacji. Pozostała czwórka, mimo że wyszła bez szwanku, znajdowała się pośrodku ogromnego oceanu, bez łodzi, bez prowiantu… bez nadziei. Dobry Boże, jakże pragnąłem, żeby koszmar okazał się jedynie snem.

– Patrzcie – usłyszałem naraz głos dziadka… Niedaleko miejsca, w którym zatonęły szczątki wiropłatu, kołysał się duży żółty przedmiot. – To tratewka ratunkowa. Musimy ją złapać, Gurusie. Szybko! Wiatr ją znosi… – To mówiąc ruszył w stronę oddalającego się pontonika. Popłynąłem w jego ślady. – Wrócimy po was – obiecałem mamie, która ułożywszy się na wznak holowała Marię. Mówiłem już, że pływam nieźle, ale dogonienie tratwy przerastało moje możliwości. Dystans zdawał się nie maleć, ramiona omdlewały mi z wysiłku. Obok słyszałem świszczący oddech dziadka. "Musimy" – powtarzał. Pozbył się ubrania i równymi uderzeniami ramion rozgarniał wodę. Był świetny. Łokieć za łokciem oddalał się ode mnie. Wreszcie dotarł do tratewki. Znalazł przywiązane wiosło.

Znów zaczął się zbliżać. Potwornie zmęczony dotarłem do żółtego skrawka nadziei.

– Hurra, dziadku, daj mi wiosło!

Ale dziadek już nie wiosłował. Był bardzo blady.

– Wygrywamy, Gurusie… – szepnął. – Odpocznij chwilkę i wracaj po mamę i siostrę. Patrz na słońce. Cały czas steruj na zachód. Tylko na zachód. Flaga na maszt… naprzód, Wenedzi… – Więcej już nie powiedział. Serce nie wytrzymało wysiłku. Miękko osunął się w tak bliską mu wodną otchłań…

Dalsze wspomnienia Gurusa w sztywnym od soli i wody morskiej notesie, który wraz z pisakiem jakoś zachował się w kieszeni na piersi, nie mają dat dziennych. Trójka dryfujących traci rachubę czasu. Są głodni, spragnieni, tylko parę razy deszcz przynosi im odrobinę ukojenia, piją własny mocz, raz pożerają na surowo latającą rybę, którą zesłał im chyba sam Stwórca…

Marta płacze coraz ciszej, wreszcie przestaje się odzywać. Po jakimś czasie Gurusa zaczynają dręczyć halucynacje. Zdaje mu się, co za niedorzeczność, że jego matka niczym legendarny pelikan rani sobie rękę i zmusza go, aby pił krople jej krwi… A dalej nie ma już wspomnień ani zapisków, tylko otępienie, mrok na zmianę z jaskrawością porażającego słońca… Aż po przebudzenie na pokładzie wynajętego szybkopława, którym Leontias Słowianin i mała Dia wybrali się podziwiać gody ichtiozaurów w miejscu, gdzie Wielki Prąd Ekumeński tworzy centralny wir Wewnętrznego Oceanu.

10. ŚLEDZTWO W TOKU

Ekipa śledcza okazała się bandą leniwych rutyniarzy. Zadowoliła się oczywistą wersją porachunków bandyckich, skutecznie zatarła wszelkie ślady w cenaculi Kaliope, po czym zabrawszy ciała i nieprzytomnego Flaccusa oddaliła się na zasłużony odpoczynek, poprzestając na zapieczętowaniu lokalu. Na strych zajrzał ledwie jeden vigiliant, ale obejrzawszy zaryglowane od wewnątrz okienka i zamknięte na kłódkę wyjście na dach poprzestał na kopnięciu przysadzistej pralki i powrócił na dół. Sclavus odczekał jeszcze godzinę wewnątrz bębna wśród nasiąkniętych wodą halek i majtek denatki, po czym wyłamał jedno z okienek i po dachach opuścił niebezpieczny rewir. Był spóźniony – od godziny w popinie "Jaja dinozaura" opodal Posterunku Nadrzecznego winien czekać na niego informator, były sekuryta Geron. Leo nie miał możliwości skontaktowania się z Gurusem, pewnie dość zaniepokojonym, ani z Dią. Ciekaw był, czy dziewczyna doprowadziła do spotkania Marka Ursina z dottorem Darni. Seria rozmów z ulicznego fonikonu uspokoiła go. Młodzież nie zawiodła. Za to w sali popiny, gęstej od oparów alkoholu i palonej ginny, nie zastał Gerona. Dziwne. Stary glina należał do punktualnych perfekcjonistów. Wykonał jeszcze jeden fonik i podając się za zastępcę procuratora uzyskał informację, że podejrzany o udział w bandyckich porachunkach Flaccus przebywa w carcerze, oczekując na przesłuchanie początkowe…

W międzyczasie zwrócił uwagę na hałaśliwego włóczęgę, który wkroczył do lokalu. Musiał być tu znany i lubiany, pijący odpowiadali na jego pozdrowienia, ktoś postawił mu kolejkę. Włóczęga okazał się specjalistą od tzw. krótkotrwałego garowania.

– Mam w krzyżu czujnik – chwalił się obwieś. – W chłodne lub burzliwe noce wdaję się w awanturkę z glinami i zaraz dostaję luksusowy nocleg za darmo.