Małą elegancką windą w kącie pokoju, wypełnionego starymi sztychami i mapami, zjechali na dół, wprost do małej, wyściełanej kosmatą tkaniną caverny, w której znajdował się menscompteryjny pulpit i rozliczne obraźniki.
Kątem oka Marcellis zauważył, jak Cedrus wsuwa do ust małą brunatną pastylkę. Nie uszły też jego uwagi kropelki potu perlącego się na czole i górnej wardze Elekta, pomimo doskonałej klimatermiki we wnętrzu. No cóż, emocje Quintusa były absolutnie zrozumiałe. Tajemnice FOI każdorazowo stanowiły dla elektów kąsek, równie łakomy co samo stanowisko Navigatora.
– Rozumiem, że to pomieszczenie gwarantuje nam pełną poufność? – zapytał pro forma Cedrus.
– Oczywiście – zapewnił prefectissimus.
– Chciałbym porozmawiać
– Przed czy po zwiedzaniu? – zapytał Marcellis.
– Powiedzmy, już teraz…
Dottor Darni ucharakteryzowany na bogatego przemysłowca Scipo Follinusa odwiedził biuro Mecenasa Tarantiona koło południa. Patrona nie zastał, honory domu pełnił jego sekretarz, wyblakły albinos o wodnistych oczach i cienkich rączkach onanisty.
Darni (Follinus) nie ukrywał, że znalazł się w poważnych tarapatach, z których wydobyć może go jedynie geniusz Tarantiona. Zarazem dawał do zrozumienia, że koszty nie grają roli.
– Spróbuję załatwić spotkanie na jutrzejsze popołudnie. Powiedzmy quatrina po oktawie – rzekł wymoczek. Pod lukrem uprzejmości Darni wyczuł coś przypominającego zapach gorzkich migdałów. – Proszę podać swój kod foniczny, zadzwonię z potwierdzeniem.
Dottor przełknął ślinę. Nie mógł podać numeru foniku do kryjówki Leontiasa.
– Jest pewien problem – rzekł wolno. – Właśnie zmieniam hostel. Prawdopodobnie przeniosę się do "Sybilli", ale chyba lepiej będzie, jeśli to ja do was zadzwonię.
Asystent nie polemizował. Z sąsiedniego pokoju wysunęła się ciemnobrewa piękność, z gatunku complementarek dla zamożnych, i uśmiechając się odprowadziła dottora do windy. Darni odetchnął, gdy znalazł się w wykładanej szyldkretem kabinie. Nie podobał mu się ten sekretarz. Ani jego niepokojąco wyblakłe oczy, ani nerwowe ręce. Dottor miał własną teorię na temat rąk jako klucza wiedzy o człowieku. Jego własne dłonie zdradzały marzyciela i pechowca, natomiast sękate łapska portiera otwierającego drzwi mówiły o skłonności do uproszczeń.
– Pan Follinus? – sapnął odźwierny. – Właśnie dostałem fonik z biura. Pan Mecenas właśnie powrócił i oczekuje pana.
Oczywiście przyszedł dottorowi pomysł skoku ku drzwiom, ale stał tam drugi, barczysty portier, o jeszcze bardziej bezwzględnych rękach. Cofnął się więc do kabiny.
W tablinum, które przed chwilą opuścił, do bladego asystenta i complementarki Claudii dołączył Flaccus, jego niedoszły egzekutor z Equatorii.
Samo obezwładnienie wracającego z pracy o poranku "Ogniopióra" i wywiezienie go na podmiejskie wysypiska nie sprawiło Leontiasowi większych trudności, gorzej szło z wydobywaniem informacji. Funkcjonariusz okazał się głuchy na bodźce materialne. W końcu Leontias cisnął strażnika carceru na stos śmieci, rozlał wokoło pół bańki oleju pędnego, a potem zaczął bawić się krześniczką…
Ogniopiór skwitował te zabiegi śmiechem:
– Gówno mi zrobisz! Potrzebujesz informacji i póki jej nie dostaniesz, będziesz tańczył wokół mnie na dwóch łapkach.
Leo wyraźnie wkurzony zamachnął się, chcąc przyładować strażnikowi, ale pośliznął się na rozlanym paliwie i runął jak długi. Klawisz nie zmarnował szansy, nadepnął na dłoń uzbrojoną w króciaka i wyrwał z niej broń.
– Role się zmieniły, bohaterze! – krzyknął i nacisnął spust. Pneumatyk wydał dźwięk pękającej purchawki i na piersi Sclavusa pojawiła się czerwona plama. Nogi ugięły się pod nim i runął twarzą w odpadki. Ogniopiór zarechotał. Czujnie rozejrzał się dookoła i wsiadł do pędnika. Zakręcił… Motor jednak nie chciał zaskoczyć. Czyżby było tam jakieś zabezpieczenie znane tylko wtajemniczonym? Nieruchomy Leontias nie mógł już udzielić tej informacji. Klawisz postanowił oddalić się na piechotę. Puścił się w stronę wjazdu na wysypisko. Lada chwila ktoś mógł się pojawić. Minąwszy rozwaloną bramę, nie zauważony przez nikogo, zaczął rozglądać się za jakimś środkiem lokomocji. Niestety, droga była pusta. Toteż z ogromną ulgą dostrzegł na skraju zagajnika fonokubik. Siedział w nim zajęty rozmową jakiś młody grubasek w okularkach. Ogniopiór bezceremonialnie wyciągnął go z fonokubika.
– Spieprzaj, ale już! – warknął. Po czym zamknął za sobą hermetyczne drzwi i wybrał numer. Rozmowa trwała tylko chwilę. Potem klawisz ruszył w stronę miasta, a piegowaty chłopak wszedł do środka. Odczekał, aż Ogniopiór zniknie za zakrętem, i spokojnie zabrał się do rozkręcania mównika…
Leo uniósł się z krzaków. Zrzucił kubrak poplamiony czerwoną farbą z kapsułki, którą w momencie wybuchu ślepaka rozgniótł ręką. Ze wzniesienia górującego nad wysypiskiem mógł obserwować dzięki luposkopowi Ogniopióra wsiadającego do pomarańczowego fonopędnika nr DCXXIX. Według poźniejszych zeznań kierowcy pozostawił on swojego pasażera w podziemiach garażu pod Wielkim Macellum. Inna sprawa, że od tego momentu nikt więcej nie widział starego klawisza.
Gurus wręczył Słowianinowi mały nagrywacz.
– Chyba jest tu to, czego pan potrzebował… Ten strażnik w ogóle nie liczył się z możliwością podsłuchu.
Leo puścił odtwarzanie.
Efekt wybierania. Po długości impulsów dość łatwo dało się ustalić numer. (Lokalny 679-22-354)
Głos męski: Zastałem ciotkę Zytę?
Głos kobiecy: Poszła do farmacji po stymule.
– Tu C-II-CXI.
– Łączę.
Inny głos męski: Co znowu? Miałeś tu nie dzwonić.
– Awaryjna sytuacja. Jakiś facet usiłował wycisnąć ze mnie wiadomości o Sabu…
– Milcz! Powiedziałeś mu?
– W życiu.
– Dobrze. Co wie?
– Nic, chyba szuka po omacku.
– Czekaj. Przyjedzie po ciebie fonopędnik.
– Tak jest. Jestem w tej chwili… przy aparacie MDCCLXI, ruszam wolno w stronę viafasty.
– W porządku.
Odłożenie słuchawki.
Kiedy do popołudnia Darni nie dał znaku życia, Leontias zaczął się poważnie niepokoić. Milczał skupiony nad klawiaturą menscomptera. Dia z Gurusem wymieniali tylko niespokojne spojrzenia obawiając się mu przerwać.
– Pan uważa, że Darni wpadł? – odezwał się wreszcie grubasek.
– Muszę się liczyć z taką ewentualnością. Jeżeli tak, to polowanie rozpoczęte.
– Jakie polowanie? – zapytała Dia.
– Ich na mnie i moje na nich.
– Na nas pewnie też zapolują – ucieszył się Gurus. – Dostanę broń?
– Muszę was wycofać, bardzo mi pomogliście – uciął Sclavus – ale teraz w bezpiecznym miejscu pozostaniecie do końca operacji.
– Zostaniesz całkiem sam – w oczach Dia błysnęła łezka.
– Nie raz już bywałem… Nie bójcie się, wszystko będzie dobrze.
– Nawet jeśli dottor wpadł, na pewno nas nie zdradzi! To dzielny człowiek – powiedziała dziewczyna.
– Maleńka, są specyfiki, które rozwiązują usta nawet kamiennym lwom. Idziemy. Nie drzwiami, możemy już być obserwowani, wyjdziemy piwnicą…
Odstawienie młodych na podmiejską agricolię, gdzie wcześniej ukrył omnivanta, i powrót do Florentyny zabrały mu około dwóch godzin. Jeszcze dojeżdżając do miasta miał na wargach smak ust Dii i muśniecie jej drobnego języczka, które zaparło mu dech. Po akcji będę musiał coś zrobić z tą dziewczyną… – postanowił.
Na razie, zamiast skierować się wprost do officium Tarantiona, wjechał na dwudzieste piąte piętro bliźniaczego wieżowca Towarzystwa Asekuracyjnego i z tej wysokości zlustrował apartamenty sąsiada. Nie uszło jego uwagi ani niewielkie lotnisko na dachu, ani kompleks wypoczynkowych term, ciągnący się od piętnastej do osiemnastej kondygnacji, czyli aż do officium mecenasa.