Выбрать главу

Było inaczej niż zwykle. „Pułkownik” Gusiew cały dygotał, wręcz trząsł się, nie mogąc opanować nerwów. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie! Tylko to jedno miał w głowie. Jako obserwator natchniony czuł tę zbliżającą się dziwną rzecz wszystkimi komórkami ciała. Coś się stanie…

Zapalił papierosa i spojrzał na szczyt Hali Ludowej. Tu przemawiał i Hitler, i papież – obaj w końcu honorowi obywatele Wrocławia. Tu, gdzieś w okolicy, w 1936 roku firma IBM sprzedała Niemcom automatyczny system rozpoznawania kart perforowanych, nadający się idealnie do ewidencjonowania w Auslandorganisation Żydów, których miano później eksterminować. Mniej więcej stąd XXX Dywizja Piechoty ruszyła na wojnę z Polską, atakując stojące blisko nad granicą wojska generała Rómmla, dalekiego krewnego Erwina Rommla. Feldmarszałek ćwiczył na podwrocławskim poligonie – później, przed wyprawą do Afryki. Nie ma to jak sprawy rodzinne; chłopaki załatwiły to między sobą, jak krewniak z krewniakiem, szczególnie w trakcie obrony Warszawy. Dokładnie w miejscu, gdzie stał Gusiew, garnizon Festung Breslau składał broń przed wojskami radzieckiego Polaka, generała Głuzdowskiego…

Wzrok Gusiewa prześlizgiwał się po idealnie ułożonej kostce nowoczesnego parkingu. Tak dobrego obserwatora jak on nowa nawierzchnia nie mogła zmylić. Wiedział, którędy szła stara droga, gdzie jeszcze zostały słupy z niemieckimi lampami, które można obejrzeć w dowolnym filmie o Auschwitz. Wiedział, gdzie są najniższe punkty betonowego pola i jak podłączono je do niemieckiej sieci melioracyjnej. Miał wrażenie, że całe pokolenia architektów budujących to miasto chciały mu coś powiedzieć. Że w tkance aglomeracji zaklęta jest jakaś myśl. Że to wszystko czemuś służy. Ciągle nie mógł się domyślić, ale wiedział, że w końcu dotrze do rozwiązania. Bo coś tu tkwiło, coś na granicy pomiędzy kompletnym niezrozumieniem, entropią, a porządkującą ideą. Zerknął na idealnie wystrzyżony trawnik. Wystarczyłoby wziąć łopatę, by w dowolnym miejscu dokopać się ludzkich kości i jakichś kamieni z niemieckimi lub hebrajskimi inskrypcjami, niosącymi swoje mroczne przesłanie – hen, przez niewyobrażalne otchłanie czasu. Wiedział też, że właśnie on odkryje to przesłanie, dowie się, co chcieli powiedzieć Starzy Mistrzowie.

Ale jeszcze nie dziś. Dzisiaj nie mógł się skupić. Coś się stanie. Coś się stanie. Coś się stanie… Łomotało mu w głowie. Jedyną pociechą było to, że Dietrich też pije w swoim samochodzie, w zupełnie innej dzielnicy miasta.

Dietrich skończył pić ćwiartkę „Żubrówki” dokładnie w momencie, gdy Gusiew ruszał bocznymi drogami w swoją podróż, z powrotem do domu, do którego wcale nie chciał wracać. Uruchomił silnik samochodu, ukrytego w betonowej wnęce budynku z wielkiej płyty. Stąd na swój strzeżony parking miał raptem kilkaset metrów, lecz dzisiaj zaparkował tuż pod własną bramą. Coś się stanie. Coś się stanie, coś się stanie… Cały w nerwach, wsiadając do windy wziął do ust pół paczki gumy do żucia. Niepotrzebnie. Okazało się, że żony i dzieci nie ma w domu. Zapalił gaz pod czajnikiem, puścił wodę do wanny, po czym usiadł przy biurku, w swoim małym pokoiku, i zaciągnął się papierosem. Zapalił też świeczkę, żeby pozbyć się zapachu nikotyny. Potem wyjął z sejfu ogromny rewolwer.357 Magnum i zaczął go czyścić – wyłącznie po to, żeby zająć czymś ręce. Coś się stanie… Nie mógł pozbyć się tej natrętnej myśli. Wielki, różowy perski kocur otworzył drzwi do gabinetu i miauknął na próbę, sprawdzając, czy może uda się oderwać pana od czyszczenia tej idiotycznej broni, która robiła tyle huku. Może da się zaprowadzić do kuchni, gdzie przecież jest ta wspaniała lodówka i kilka pudełek z kocimi ciastkami! Jednak tym razem Ivan „Sepp” Dietrich nie reagował. Powoli rozprowadzał Remington Oil we wnętrzu lufy, a potem wycierał go pończochą żony, nawiniętą na stare szydełko.

Coś się stanie. Coś się stanie… Dietrich nie mógł skupić się na smarowaniu skomplikowanych mechanizmów, nie rejestrował upływu czasu. Znudzony pers wskoczył na biurko, jego puchaty ogon momentalnie zajął się od świeczki. Kot stał i z pewnym zdziwieniem patrzył na swoje płonące ciało. W tym momencie rozległ się szczęk zamka. Do mieszkania weszła żona z dziećmi.

Dietrich chwycił kota i wyskoczył do przedpokoju.

– Tadam, tadam! – krzyknął. – To pierwszy płonący kot na świecie!!! – usiłował zgasić koszulą palący się ogon.

Jednak żona nie doceniła dowcipu. Patrzyła w szoku na wylewającą się na przedpokój wodę z wanny, miotającego się kota, i na stojący w ogniu czajnik.

– To jest bardzo dziwne – mówił Gusiew do „Węgierki z Węgier”. – Prowadziliśmy badania nad powtarzającymi się snami, ale do niczego nie doszliśmy.

– Gusiew, nie pierdol – powiedziała Irmina, dając kolejny dowód, że języka polskiego uczył ją ktoś z wielkim talentem, a w dodatku bez żadnych zahamowań. – Ja już szpiegowała we śnie i wiem, że zaraz powiesz mi coś ważnego.

– Niczego ci nie powiem!

– Gusiew! – prawie krzyknęła, śmiejąc się jednocześnie. – Powiesz!

„Pułkownik” tylko wzruszył ramionami.

– Powtarzające się sny? – zapalił papierosa. – Taaaaaaaaaa… Borkowski prowadził badania na ten temat. Wymyślił nawet „uprzyjemniacz snów”. I testował z jednym takim technikiem na Jarku Wiśniowieckim. Tyle tylko, że Jarek nie żyje, dostał udaru w trakcie eksperymentu. A Borkowskiego policja i władze uczelni tak zaszczuty, że się powiesił. Chcesz z nim pogadać? Nie ma sprawy, zawiozę cię na cmentarz!

– Gusiew, nie pierdol, dobrze? – powtórzyła Irmina. – Gdzie jest pokój Borkowskiego?

– O tu! – Gusiew odchylił się na fotelu, otworzył drzwi, wskazał coś w głębi korytarza. – Tu jest! Masz jeszcze nawet policyjne pieczęcie na drzwiach, dziecko. Oryginalne.

– Klucz!

– Na policji, dziecko.

– Gusiew, nie wpieprzaj mnie. Klucz!

Dietrich nie wytrzymał. Także odchylił się na fotelu, wystawiając głowę na korytarz.

– Pani Aniu – krzyknął do portierki. – Pani da klucz od sto szesnaście! Wie pani, ten zapasowy dla sprzątaczek.

– Nie ma sprawy – usłyszeli miły, kobiecy głos, a potem odgłos powolnego człapania zbyt dużych butów. – Tylko lepiej tam nie wchodźcie, panowie doktorowie. Tam atomy latają. Sprzątaczki mi mówiły.

– Tak. Wszystkie trzy – zgodził się Ivan. – W zeszłym tygodniu usiłowaliśmy złapać jednego, ale za szybki, cholernik! Zwiał.

Irmina uśmiechnęła się.

– No. Ja mówię – pani Ania paznokciem usunęła policyjne plomby i kartki z pieczątkami. – Tylko tych aparatów nie włączajcie, panowie doktorowie. Za dużo nieboszczyków już było. Świętej pamięci doktor Borkowski i…

– Magister – sprostował Dietrich, uściślając stopień naukowy kolegi.

Pani Ania odeszła, człapiąc do swojej wieży strażniczej vis-à-vis parkingu, na którym ciągle kradli radia ze wszystkich samochodów. Po chwili usiadła obok śpiącego ochroniarza, który chrapał, a cudze radia miał w dupie.

Gusiew, nagle zdenerwowany, otworzył drzwi i wpuścił ich do środka. Potem cofnął się. Wyjął z szuflady biurka trzy piwa, ustawił butelki pod ścianą, jak skazańców, i przeleciał po nich strugą z gaśnicy śniegowej; stary studencki sposób.

– Dobra, macie zimne – składanym nożem zerwał kapsle. – I co niby chcesz tu znaleźć?

Irmina z wdzięcznością przyjęła piwo. Za oknami słońce wznosiło się coraz wyżej – jedynie w grubych, poniemieckich murach dało się jeszcze jako tako oddychać.

– Gdzie jego notatki?

– Czyje?

– Pan Borkowski. Pisał coś. Nie?

– Wszystkie jego prace znajdziesz w bibliotece.