– Byłem! Uch, ile razy…
– To niech pan nie śpi – mruknął Dietrich, sunąc po ścianie dłonią, żeby dojść do wyjścia. Nie wiedział, gdzie jest kontakt.
– Panie doktorze! Proszę mi coś przepisać! Proszę…
– Aspiryna? Witamina C? Olej rycynowy?
Puszczając mimo uszu kpiny Dietricha, Wyzgo znowu zwrócił się do Gusiewa.
– Panie doktorze! Ja jestem porządnym człowiekiem. Jestem księgowym. A tu co noc takie sny! Strzelam do dziesiątków ludzi… i bardzo to mi się podoba. Strzelam z wielkiego karabinu z taśmą…
– A co to za karabin? – zainteresował się Gusiew.
– Aaaaaaaa… – Wyzgo dał się wybić z rytmu. Wyszli na parking przed instytutem. – N… Nie wiem. No… no we śnie to tak dokładnie nie widać. To… to jest zboczenie jakieś? Tak już będzie do końca życia?
Gusiew otworzył drzwi swojej toyoty, wpuszczając kolegów.
– Jutro panu coś przepiszę – zatrzasnął drzwi, opuścił szybę.
– Bo wie pan – Wyzgo nachylił się nad oknem. – Bo z tego pokoju, co wy tam pracujecie po nocy, to… tam coś świeci. Stamtąd wydobywa się dziwna aura.
– Tak, oczywiście – Gusiew włączył silnik i zapalił światła. – Ale „Archiwum X” już zostało ostrzeżone. Proszę się nie martwić – ruszył, wyjeżdżając na ciemną ulicę.
– Agent Moulder i agentka Scully przybędą na odsiecz wraz z kawalerią powietrzną – śmiał się Dietrich.
O tej porze nie było wielkiego ruchu, widzieli zaledwie kilka samochodów. Jechali powoli, bo w nocy łatwiej podpaść policji.
– No i co było w tym śnie? – spytał Dietrich.
– Czekajcie – przerwała im Irmina z tylnego siedzenia. – Ktoś nas śledzi!
Gusiew drgnął. „Ktoś nas śledzi” – powiedziała Irka we śnie. – „Trzech z tyłu. Jeden idzie z przodu…”.
– Co?
– W samochodzie z tyłu trzech facetów jedzie za nami. Już długo czasu. A w samochodzie z przodu jeden facet.
– Z przodu? – żachnął się Dietrich.
– Jakby wie, gdzie jedziemy.
– A gdzie jedziemy? – Ivan przetarł szybę irchą.
– Oni śledzą. Nas.
Gusiew westchnął.
– Nie bój się. Po pierwsze, tu nie ma FBI. A po drugie, w tym samochodzie jest więcej broni palnej i amunicji, niż w niejednym plutonie Wojska Polskiego.
Jednak Irmina wciąż rozglądała się niespokojnie, patrząc to w przód, to do tyłu.
– Jezus! – powiedziała z napięciem w głosie. – Zaraz zaczną!
– Eeeeee… O kurwa!
Samochód z przodu zahamował gwałtownie. Gusiew kopnął hamulec, zatrzymali się dosłownie o milimetry od jego zderzaka. Podjechał samochód z tyłu, blokując tylny zderzak.
– Napad! – Dietrich wyszarpnął z kieszeni rewolwer.38 Special, a z kabury pod pachą tetetkę, i zarepetował giwery.
– Chcą nas obrobić – Gusiew wyciągnął z kabury na tyłku Sig Sauera, zarepetował, a potem drugą ręką wyjął spod pachy ogromny rewolwer z sześciocalową lufą.
Wszystko wyglądało jeszcze niby normalnie i naturalnie. Kierowca pierwszego samochodu wysiadł i rozłożył ręce, kłaniając się przepraszająco. Ale ci z tyłu również wysiedli, idealnie razem, jak na komendę, i równym krokiem podeszli jednocześnie do trzech pasażerów toyoty. Jednocześnie, jakby kierowani wojskową komendą, nachylili się do drzwi.
Jednocześnie też przeżyli szok.
Ten przy Gusiewie popatrzył wprost w wylot lufy Siga, napakowanego na full rozpryskową amunicją. W drugie oko miał wycelowane.357 Magnum Weihraucha. Ten od strony Dietricha patrzył lewym okiem na wylot lufy „trzydziestki ósemki” z nabojami „Plus P”, a prawym w lufę tetetki z czeską amunicją do przebijania kamizelek kuloodpornych. Oczywiście o rodzaju slugów nie miał pojęcia, ale, sądząc po pozie, w jakiej zamarł, chyba nie zamierzał sprawdzać.
Ten, co patrzył na Irminę, tylko przełknął ślinę.
– Eeeeeeeee… – mężczyzna przy oknie kierowcy wziął głębszy oddech i zawahał się przez chwilę. – Przepraszam, gdzie jest ta… no… yyy… droga na Poznań?
– Tam – Gusiew odruchowo pokazał za siebie, niechcący celując siedzącej z tyłu Irminie prosto w czoło Sigiem nabitym rozpryskową amunicją, z palcem na spuście.
– Aha. To dziękujemy – cała trójka ruszyła w tył. Znowu jednocześnie, jak na komendę.
Dietrich wypuścił powietrze z płuc.
– Jezus! Co to było? – zszokowany, patrzył na dwa odjeżdżające samochody. – Próba, psiakrew, napadu? Przecież byłaby jatka jak w Hollywood…
– Jezus Maria – Gusiew czuł, że po czole spływa mu pot. – O kurwa!
– Panowie pliisssssssss! – jęknęła Irmina. – Rozładujcie broń, bo zaraz w tym samochodzie będzie jatka jak w Hollywood.
– N… No fakt.
Ostrożnie spuścili kurki. Siga wystarczyło zdekokować i zabezpieczyć, ale w tetetce trzeba było wyjąć magazynek i przeładować, żeby wyrzucić nabój z komory.
– Skąd macie broń? – spytała Irmina. – Nielegalna?
– Legalna.
– Jesteśmy kolekcjonerami – dodał Dietrich, szukając na podłodze auta wyrzuconego naboju. – Członkami klubu sportowego i paru innych klubów. Mamy po kilka sztuk…
Urwał nagle. Jednocześnie spojrzeli na siebie z Gusiewem, a potem gwałtownie odwrócili się w fotelach.
– Zaraz… A skąd TY masz broń?
Irmina schowała swój węgierski PA-63. Malutki, poręczny, na nabój 9x18 Makarowa, z siedmioma sztukami amunicji w magazynku. Broń tak zaprojektowaną, żeby nic nie wystawało, żeby dała się łatwo wyjąć z kabury. Ale i… z damskiej torebki.
– Ja też jestem w klubie sportowym i…
– Dobra, dobra – przerwał jej Gusiew. – To w takim razie pokaż pozwolenie na przewóz gnata przez granicę.
– Nie wciskaj kitu – dodał Dietrich. – Każdy, kto posiada ostrą broń legalnie musi mieć przepisy w małym palcu. Po pierwsze, nie przejechałaś granicy bez papierka, chyba że jesteś urodzoną idiotką, ale na taką nie wyglądasz. Jeśli przyjechałaś z giwerą na zawody, choćby i w strzelaniu praktycznym, to nie ze spluwą z tak krótką lufą. Nie wciskaj kitu – powtórzył.
– To agentka wywiadu Węgier. Od razu wiedziałem.
– Nie jestem agentką żadnego wywiadu.
– O, jak nagle poprawił ci się język polski! – ucieszył się Dietrich. – Albo pokaż papier, albo się wytłumacz, albo dzwonię na policję.
– Daj spokój, „Sepp” – wzruszyła ramionami. Rzeczywiście nagle poprawił jej się i język, i wymowa. – Od razu wywiad. I co niby Węgry mogłyby zrobić Polsce, albo Polska Węgrom? Jesteśmy sojusznikami.
– To może mafia? Pokaż mi chociaż pozwolenie na broń.
Otworzyła torebkę i rzuciła im papier przewozowy. Nachylili się obaj, zapalając samochodową lampkę.
– Szlag. To jest podpisane przez MSZ, a nie jakiś tam konsulat…
– Nie jestem agentem.
– A policyjna spluwa?
– A dlaczego dwaj polscy naukowcy mają „przypadkowo” po dwie amerykańskie armaty w kieszeniach?! – odpowiedziała pytaniem.
– Moje są niemieckie – wyrwało się Gusiewowi.
– Czekaj – powstrzymał go Dietrich. – W naszym przypadku to naprawdę przypadek, strzelectwo to nasza pasja. Ale nie bardzo wyobrażam sobie naukowca z zaprzyjaźnionego kraju, który przyjeżdża na konferencję z pistoletem i papierem MSZ.
– Nie jestem naukowcem – odparła.
– Jezu… To kim jesteś? Kim było tych trzech facetów, maszerujących „w nogę” jak Armia Czerwona na defiladzie?
Westchnęła ciężko. Rozmasowała sobie policzki.
– Nie wiem, kim oni byli – szepnęła. – Ale jeśli sądzicie, że tylko my interesujemy się maszyną Borkowskiego, to jesteście durnie!
– Kiedy my się, kurwa, nie interesujemy! – Gusiew zaczął tracić panowanie nad sobą. – To ty nas zmusiłaś.