– Ale jaja! – Dietrich biegł z Irminą od strony przystanku. – Nie uwierzysz! Przyjechał tramwaj, słuchaj, całkiem pusty. Motorniczy prowadzi z maską przeciwgazową na mordzie i krzyczy, żeby nie wsiadać. Pytamy, co się stało, a on, że jakiś wariat jechał bez biletu, wsiedli kontrolerzy i do niego. I ten facet wyjął gazowy pistolet, i zaczął pruć. A z drugiej ręki z miotacza…
– No! – wtórowała mu Irmina. – Puściuteńki tramwaj. Nikogo. Smród jak szlag, i tylko motorniczy w masce przeciwgazowej, który wrzeszczy, żeby nie wsiadać. Ale numer!
– On musiał wyrobić normę i trzymać się kursu. Wyciągnął pakiet awaryjny spod siedzenia, maska na mordę, ale pasażerów to już nie da rady wieźć. Smród zabijał muchy w locie…
Chichotali oboje. Gusiew odrzucił papierosa. Czarny pies zatrzymał się i zaczął węszyć. Potem – z wahaniem, na moment – podkulił ogon. Cierpliwie czekał na swoją chwilę.
– Chodźcie do knajpy – Gusiew podniósł się lekko i zamknął samochód. – Muszę coś zjeść.
Na szczęście restauracja, zajmująca większą część wyspy i przycumowany do niej statek, była czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Usiedli pod drzewami, wśród rozłożystych krzewów. Zamówili karkówkę z grilla, przypieczoną tylko z jednej strony, czosnek z rusztu, cieniutkie kiełbaski, zapiekane w rozciętych porach, wydrążone cebulki z trzema rodzajami sera w środku, pikantne grzyby na liściach chrzanu i sałatkę z kapusty pekińskiej, macerowanej w winnym occie, z dodatkiem kawioru, kaparów i anchois polanych parzonym żółtkiem. Irmina wybrała z osobnej karty doskonale schłodzonego Merlota rocznik 2000.
– Przepraszam – Dietrich zatrzymał kelnera. – Nie wie pan, co tam się stało? – wskazał na pancerny pojazd szturmowy, zaparkowany u wylotu mostu.
– Już mówili w radiu, proszę pana. Trzech żołnierzy dezerterów upiło się, czy znarkotyzowało, i zaczęli pruć z kałachów do ludzi w knajpie. Podobno dziesiątki ofiar. Rano będzie w telewizji w całym kraju. W CNN pewnie też państwo zobaczycie. Radzę kupić jutrzejszą gazetę.
Czarny pies zrobił krok do przodu. Patrzył na Gusiewa, mrużąc oczy.
– Chryste – popatrzył na Węgierkę. – Sprowadziliście do mojego snu pana Wyzgo, a on…
– Co on? – przerwał mu Dietrich, o mało nie dławiąc się sałatką. – Przecież to tylko sen…
– Mówiłaś, że te światy się przenikają – Gusiew patrzył w oczy dziewczyny. – Czy to są te skutki uboczne?
– O czym wy mówicie? – Ivan oddarł zewnętrzny, spalony liść pora otaczającego cieniutką kiełbaskę. – Przecież to tylko sen.
– Sen?
Irmina przygryzła wargi. Podniosła kieliszek wina, ale nie doniosła go do ust.
– To są uboczne skutki metody Borkowskiego – szepnęła. – W projekcie „Widmo” były jeszcze gorsze. A… – zawahała się. – Nie wiem, czy powstanie na Węgrzech nie było skutkiem ubocznym projektu „Kal”.
– Co za bzdury – Dietrich sięgnął po cebulki z serem. – Pracując z Jarkiem Borkowski niczego nie wywołał.
– A zalanie połowy Wrocławia w 1997 roku to pryszcz? To, że Opole prawie zmiotło z powierzchni ziemi też nic nie znaczy?!
– Zaraz, zaraz. W zapisach policyjnych jest trochę o snach Jarka. Żadnej wody sobie nie przypominam, choć brali mnie na konsultanta. W dzień przed śmiercią zachowywał się bardzo dziwnie – przesiedział kilkanaście godzin w kafejce internetowej i zbierał informacje na temat bomby atomowej. Czy to ma znaczyć, że rąbną w nas zaraz termojądrową pigułką?
– Nie śmiej się. Oni, pani prezydent Azja ze sztabem, powiedzieli, że Jarek ich nie interesuje. Że to jeszcze inna sprawa, wywołana przez kogoś, kto szachruje w grze, którą prowadzą. Ale ich to nie interesuje, tak samo jak ten mutant, czy co to było, który jednej nocy przebiegł w parku wrocławskim czterysta kilometrów…
– O kim ty mówisz?
– O chłopakach pani prezydent Azji Maciejczuk.
– Jezu! – Dietrich o mało nie zakrztusił się karkówką. – Wy sądzicie, że oni naprawdę istnieją?!
– Kto wie? – mruknęła Irmina. Nalała sobie drugi kieliszek wina. – A jeśli to nasza przyszłość?
– Boże, co za brednie! To tylko sen!
– A to wszystko wokół? – Gusiew też nalał sobie wina, potem zerknął na światła pojazdu szturmowego, odbijające się w rzece. – Trzech żołnierzy masakruje ludzi w knajpie… Tak jak Wyzgo. Jakiś wariat napełnia gazem tramwaj…
– Chodźmy do samochodu, tam jest radio – powiedziała Irmina.
– Czekaj. Mam gdzieś walkmana z radiem – Gusiew zaczął się klepać po kieszeniach. – Ale tylko na słuchawki.
– Ja mam w telefonie – Dietrich wyjął komórkę, dał głośność na full i zaczął szukać jakiejś lokalnej stacji z wiadomościami. – O, macie…
„Rzecznik policji nie chce udzielać szczegółowych informacji do chwili ustalenia sprawdzonych faktów. Liczba śmiertelnych ofiar strzelaniny na rynku prawdopodobnie dochodzi do kilkunastu, ilość rannych nie jest jeszcze znana. W trakcie akcji na pewno zostało postrzelonych dwóch funkcjonariuszy brygady antyterrorystycznej. Jeden z nich, w stanie ciężkim, walczy o życie w szpitalu kolejowym. Niestety, ta noc zapisze się czarnymi zgłoskami w historii Wrocławia. Jak już informowaliśmy Państwa wcześniej, niezrównoważony psychicznie mężczyzna wyrzucił przez okno dziewiątego piętra dwójkę swoich dzieci i żonę, a potem skoczył za nimi. Wszyscy ponieśli śmierć na miejscu. Na razie nie możemy, niestety, połączyć się z naszym pracownikiem w dzielnicy Brochów, ale mamy nowe informacje. To, niestety, nie koniec czarnej serii. W redakcji urywają się telefony. Według niesprawdzonych jeszcze doniesień niezidentyfikowany mężczyzna porwał autobus linii 142 i grożąc nożem…”.
Dietrich wyłączył radio w telefonie. Uśmiechnął się.
– My i pan Wyzgo spowodowaliśmy to wszystko? – wziął do ust kolejną cebulkę z serem. – Po prostu jest duszno, spadło ciśnienie, i różnym wariatom odbija.
– To skutki uboczne – szepnęła Irmina, opuszczając głowę.
– Doprawdy? Udowodnię wam, że nie. Pogrzebałem trochę w literaturze, bo jak opowiedziałeś treść swoich snów – zerknął na Gusiewa – to otworzyła mi się klapka w mózgu. Nie ma żadnych przyszłych światów. To tylko sen.
– Doprawdy? – sparodiował go Gusiew.
– A tak – Dietrich wziął się za jednostronnie przypiekaną karkówkę. – Czy mówi wam coś nazwisko Leśmian?
Uśmiechnął się jeszcze perfidniej. Irmina dała się złapać.
– Znany poeta.
– Mhm – wyjął z kieszeni plik kartek pokrytych drobnym pismem. – Otóż przedstawiał się jako pan Znikomek, „który dwie naraz kocha dziewczyny” – szeleścił kartkami. – W wierszu „Noc” usprawiedliwia się przed realną dziewczyną ze zdrady dokonanej z tamtą drugą, która nie istniała. Ta dziewczyna, która żyła naprawdę, wiedziała o tamtej, nieistniejącej. To była rywalizacja kogoś żywego z upiorem. Zresztą u Leśmiana przez cały czas przewija się zagadkowa postać „niebyłej dziewczyny”. To ona przypomina śpiącemu, że mu się tylko śni. I najważniejsze: jej płacz rozlega się zza MURU MARZEŃ! Ha, ha, ha, ha… – Dietrich zajął się grzybkami. – I co? – spytał z pełnymi ustami. – Po prostu naczytałeś się za młodu Leśmiana, zapomniałeś o tym, ale teraz z zakamarków umysłu wypływają zatarte wspomnienia. Niebyła dziewczyna, Mur Marzeń i wszystkie inne pierdoły.
– A choroba skóry?
Dietrich znieruchomiał z grzybkiem nabitym na widelec. Zmarszczył brwi.
– Czekaj – usiłował sobie przypomnieć. – Zaraz. Leśmian ożenił się z pewną panią dermatolog, czy tylko dobrze ją znał?