Выбрать главу

– A skąd macie moje? – Wasilewski dał się zaskoczyć.

– Z puszki, takiej jak ta – Mierzwa wskazał blachę po piwie, rzuconą w trawę. – Podjęliśmy podobną kilka dni temu.

– Jestem śledzony?

– Był pan. Następna hipoteza, która zalęgła się tym razem w mojej głowie, była taka, że sprytnie zamordował pan Roberta Daronia i…

– Jezus. Jezus – Wasilewski ukrył twarz w dłoniach. – Takich bzdur nie słyszałem od dawna – urwał nagle i podniósł głowę. – Czy to oznacza dla mnie kłopoty?

– To oznaczałoby dla pana wielkie kłopoty – Mierzwa spojrzał z cieniem uśmiechu – gdybyśmy odnaleźli ciało pana Daronia. Ale… Coś mi się tak wydaje, że nie odnajdziemy go nigdy.

Wasilewski milczał, gniotąc palce. Miał wrażenie, że szybuje gdzieś wysoko nad oceanem bezsensu, jednak oficer, który siedział obok niego na ławce nie wyglądał na kogoś, kto wierzy w ocean bezsensu. Wyglądał wrednie trzeźwo.

– Widzi pan, Robert Daroń zachowywał się bardzo dziwnie. Mniej więcej na miesiąc przed wypadkiem zlikwidował swoją świetnie prosperującą firmę, o którym to fakcie skrupulatnie poinformował Urząd Skarbowy. Zwolnił personel, wyrejestrował się w ZUS-ie, powiadomił Urząd Statystyczny, anulował z dwumiesięczną prolongatą swoją umowę na wynajem mieszkania. Wzór idealnego obywatela, doprawdy. Wyrobił też sobie paszport. – Mierzwa zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko. – No i…

– No i? – powtórzył Wasilewski.

– Wsiadł do swojego peugeota i pojechał w stronę granicy niemieckiej, do Zgorzelca. Tyle, że na drodze stanęło mu wielkie koło TIR-a.

– To był mój samochód!

– Dokumenty stwierdzają co innego, ale mniejsza z tym. Pana Daronia kilkakrotnie widziano po wypadku, jak wychodził ze swojego mieszkania. Kilku sąsiadów stwierdziło to jednoznacznie.

– W takim razie w czym problem? O czym pan w ogóle mówi?

Mierzwa uśmiechnął się znowu, tym razem szeroko. Wyjął coś z kieszeni.

– Pozwoliłem sobie pogrzebać w teczce pana Daronia. I znalazłem jego zdjęcie – oficer zapalił latarkę i oświetlił trzymany w ręce kartonik. – Proszę.

Wasilewski drgnął. Na zdjęciu widniała… jego twarz.

– Przecież to ja!!! To moje zdjęcie!

– Właśnie. Mógłby pan to wytłumaczyć?

– Co wytłumaczyć, psiakrew? To przecież jest moje zdjęcie!

– Czyli… zabił pan swojego brata bliźniaka?

– Czy pan zwariował?!

Mierzwa znowu sięgnął go kieszeni. Zapalił kolejnego papierosa, wyjętego z pomiętej paczki, zerknął na sodówki oświetlające parking pod marketem Leclerc i morze trzcin w kanale, który dzielił wał i supermarket.

– Pan Daroń mógł na piechotę przekroczyć granicę z Czechami. Wtedy nie byłoby żadnego śladu w dokumentach. Gdyby pojechał na Zachód, moglibyśmy go chyba namierzyć, ale on mógł przecież przekroczyć granicę ze Słowacją, potem z Ukrainą i Rosją. Jest więc poza naszą jurysdykcją, a… a w papierach nie ma żadnego śladu. Zniknął. Po prostu zniknął. Na pewno nie zginął w tym feralnym wypadku.

Wasilewski chciał mu przerwać, ale Mierzwa powstrzymał go ruchem ręki.

– Widzi pan – ziewnął, zasłaniając usta dłonią. – Wymyśliłem już sobie wiele hipotez. Daroń jechał pijany w sztok. Bzdura. Pan zamordował Daronia. Zbyt głupie, bzdura. Jest pan agentem obcego wywiadu, raz występującym jako Daroń, raz jako Wasilewski. Zbyt głupie. Bzdura! I… – Mierzwa schował zdjęcie, zapalił swoją latarkę i wstał z ławki. W tym swoim nieskazitelnym garniturze wyglądał na wałach idiotycznie – wśród drzew, lumpów pijących wino, wśród chichoczących w krzakach par.

– I co mam z panem zrobić? – spytał. – O co w tym wszystkim chodzi?

– Chce mnie pan oskarżyć?

– O co? – oficer odpowiedział pytaniem. Rzucił niedopałek na ziemię i przydepnął butem. – Czy jest jakaś osoba, która może pana zidentyfikować?

– Jest! Pewnie, że jest.

– Dobrze. Pozwoli pan, że moja sekretarka umówi spotkanie z pańską sekretarką – ruszył w stronę mostu, oświetlając sobie drogę latarką. – Przepraszam, że pana niepokoiłem.

Wasilewski nie odpowiedział. Siedział na ławce oniemiały.

Rano alfa była już na parkingu. Fajna. Powinien dać podwyżkę sekretarce. Spędził cały dzień, kupując różne akcesoria, radio, dywaniki, środki do konserwacji, odświeżacze, irchy, specjalne ściereczki do kurzu, zestaw głośno mówiący, CB, okulary żółte i ciemne, na różne okazje. To było bardzo przyjemne, dzień jakoś minął. Wieczorem pojechał na drogę do Krzyżanowic (tym razem autostrada znajdowała się na drugim końcu miasta). Wdupił gaz do oporu, chyba bardziej po to, żeby się sprawdzić, niż dla jakiejkolwiek innej przyczyny. Alfa grzała jak odrzutowiec, a na zakrętach trzymała się nawierzchni jak pijawka. Silnik wył na maksymalnych obrotach, wiatr huczał za oknami, opony śpiewały, przednie światła wydobywały z mroku dziwne kształty drzew… Dał radio na full. Yeaaaaaaaaa! Nie miał żadnych traumatycznych pozostałości po poprzednim wypadku, gnał przed siebie jak wariat. Jednak po chwili radio ścichło, włączył się telefon.

– Przepraszam, że przeszkadzam o tej porze – głos jego sekretarki był ledwie słyszalny przez świst powietrza. – Dzwoniła do mnie asystentka jakiegoś pana z Centralnego Biura Śledczego.

Wasilewski dotknął przycisków unoszących szyby. Teraz było lepiej słychać.

– Tak?

– Ten oficer nazywa się chyba Mierzwa. Chce się z panem spotkać. I z osobą, która może pana zidentyfikować.

– Nie ma sprawy. Dziś o północy na parkingu przy Kazimierza.

– Tym wielopoziomowym?

– A jest tam jakiś inny?

– Przekażę – była już przyzwyczajona do jego dziwactw, ale postanowiła się upewnić. – Tylko czy to nie dziwna pora?

– Dla pana Mierzwy nie jest. Umów nas. I zadzwoń do mojego psychoanalityka, niech tam będzie na kwadrans przed porą spotkania.

Milczała dłuższą chwilę, zaskoczona.

– Jezus, kwadrans przed dwunastą? Na parkingu?

– Tak – wdusił przycisk przerywający połączenie. Potem zwolnił i wybrał pierwszy lepszy zjazd w bok, otoczony poniemieckimi, betonowymi krzyżakami przeciw czołgom. Zdaje się, że był na poligonie. Otworzył drzwi, przekręcił się w fotelu i spuścił nogi na zewnątrz. Przygryzając wargi otworzył puszkę piwa i zapalił papierosa, a potem popatrzył na granatowe, szybko ciemniejące niebo.

Zdzisiek Kowalski lata temu zmienił sobie nazwisko na Mojżesz Hirszbaum. Był stuprocentowym Polakiem o szerokiej, słowiańskiej twarzy, ale… czy ktoś widział prawdziwego psychoanalityka o nazwisku Kowalski? Takie nazwisko nie rokowało sukcesu w profesji spadkobierców Freuda.

W dodatku Zdzisiek był beznadziejnym kierowcą. Wasilewski, który w poszukiwaniu miejsca wjechał aż na trzecie piętro parkingu, prawie walnął w maskę fiata marea, który zbliżał się z naprzeciwka. Szarpnął kierownicą, wspomaganie alfy o mało nie wpieprzyło go w betonową ścianę. Zahamował z piskiem opon, potem podjechał bliżej – tak, żeby obydwa samochody stanęły burta w burtę. Dwie sterowane elektrycznie szyby bezszelestnie zsunęły się w dół.

– Zdzisiek, psiakrew! Jak to zrobiłeś, że jedziesz z naprzeciwka?

– Szukałem wolnego boksu – Kowalski/Hirszbaum zerknął z paniką na swoją deskę rozdzielczą. Co najmniej trzy diody sygnalizowały, że coś jest nie w porządku.

– Przecież tu jest za mało miejsca, żeby zawrócić i jechać pod prąd.