– Łaaaaaaaał! – Wasilewski roześmiał się na cały głos. – Najpierw PPR, potem milicja, a potem wikary. Jakby przewidywał przyszłość! – ryknął śmiechem jeszcze głośniej. – I odpowiednio się ustawiał!
– Z ust mi to wyjąłeś, synu – ksiądz uśmiechnął się uprzejmie. – Z ust mi to wyjąłeś, doprawdy!
– Przecież to zbiór bzdur!
– Taaak? – uśmiech znikł nagle z twarzy. – A Rudi Schenck? Dlaczego w środku wojny nagle zaczął się uczyć współczesnego języka polskiego?
– Co ksiądz sugeruje? – Wasilewski otrząsnął się nagle. – Zaraz… Jak to „współczesnego” języka? O co chodzi?
– Ha! Bo pan Rudolf nie był Niemcem.
– A kim?
– Tego nie wiem. Nie był Niemcem. Nie był Polakiem z lat trzydziestych, nie był też…
– Moment! Co to za określenie „Polak z lat trzydziestych”?
Wasilewski zapalił drugiego papierosa.
– I tak wiem, do czego ksiądz zmierza. To ja byłem Rudolfem Schenckiem, tym PPR-owcem, milicjantem i na dodatek wikarym, prawda? To ja byłem Robertem Daroniem, którego zresztą zamordowałem. To ja poderwałem Ritę Lausch, będąc przedtem różnymi innymi osobami, prawda?
– Niby świadczą o tym zdjęcia, ale to, oczywiście, niczego nie przesądza. W przeciwieństwie do innych służb śledczych, my zajmujemy się także sprawami z innego świata.
– Przepraszam, nie chcę księdza obrażać, ale to brednie!
– Widzisz, my nie mamy takich komputerów, jak pan pułkownik Waśków. Mamy za to dwanaście tysięcy sióstr zakonnych i przepastne archiwa. Każda zakonnica dostała pańskie zdjęcia z różnych okresów i duuuuuuuużo czasu do dyspozycji.
– Znalazły coś?
– Owszem. Kilka dziewiętnastowiecznych fotografii z Wrocławia, z Bielawy, z paru innych miejsc. Kilka życiorysów, niestety, niepełnych. Wyszperały nawet jedną rycinę z szesnastego wieku, choć, oczywiście, to mógł być błąd, bo wierność ówczesnych rycin w stosunku do oryginału pozostawia wiele do życzenia.
– Ksiądz kpi?!
– Broń Boże! – podniósł ręce.
Siedzieli w milczeniu, na zatopionej w mroku ławce, patrząc na zawiłe kanały rzeki przed nimi, na oświetlone lampami mosty, wreszcie na wieże kościołów na drugim brzegu, z których reflektory na dole wydobywały dziwne, niespotykane za dnia cienie.
– Widzisz, synu – podjął ksiądz. – Pan pułkownik Waśków posiada nowoczesną technologię i dostęp do niemieckich akt. Pan Aleksander Mierzwa ma sieć powiązań, całą policję do dyspozycji i papiery, które otwierają wszelkie drzwi. A ja… Ja mam za sobą jedynie dwa tysiące lat doświadczeń Kościoła Powszechnego na planecie Ziemia.
– Aha, ksiądz sięgnął do Biblii. Wiem, wiem – zakpił. – Któraś tam Ewangelia to wasz instruktaż prowadzenia śledztwa. Piłat, te sprawy…
Człowiek w sutannie odpowiedział mu uśmiechem.
– Narysowałem sobie na mapie miejsca pańskich pobytów i pańskich „śmierci”. I wyszło mi coś, co od biedy można by nazwać okręgiem. Poszarpany, nierówny, ale to prawie okrąg.
– Jego centrum to Wrocław, rozumiem.
– Nie – tamten przygryzł język. – Góra Ślęża.
Wasilewski znowu się roześmiał. Święta góra Słowian. Zresztą góra to ewenement w tej okolicy. Wrocław leży na równinie, a tu nagle, ni stąd, ni zowąd, dość duża góra w pobliżu. W dodatku tylko jedna.
– Co ksiądz sugeruje?
Odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Czy słyszał pan o profesorze Kamieńskim?
– Nie.
– W takim razie muszę powiedzieć panu kilka słów o „imprintingu”. Na przykład kurczaki: już w chwili, gdy się wykluwają z jaj, mają „wdrukowane” w mózg określone zachowania. Pokazuje się takiemu namalowany na kartonie cień jastrzębia i kurczaczek zaczyna się panicznie bać, choć przecież nie może wiedzieć, co to jest jastrząb, bo nie zdążył nauczyć się tego od mamy. Profesor Kamieński robił doświadczenia na ludziach. Okazało się, że „imprinting” u ludzi nie istnieje… z jednym, malutkim wyjątkiem. Gdy podczas doświadczeń pokazywano pacjentom Górę Ślężę – z pewnego ujęcia, na zamazanej, ciemnej fotografii – to wiele osób przyznawało, że odczuwa silny niepokój…
Wasilewski westchnął ciężko.
– Ciekawi mnie, jak ksiądz powiąże teraz Górę Ślężę i moje pseudożycia, które mi wszyscy wmawiacie?
– Śmiałeś się, synu, że korzystam z Biblii jako podręcznika dla śledczych. Otóż korzystam! Znalazłem tam dziwne i tajemnicze zdanie: „Człowiek też jest ciałem”.
– Proszę?
– „Człowiek TEŻ jest ciałem”. „Też”? Czy to znaczy, że ciałem jest na świecie ktoś jeszcze? A może coś?
– Można jaśniej?
– Bóg ciałem nie jest. Tak samo szatan, aniołowie. Demony to również duchy. Kto więc… – ksiądz zawiesił na chwilę głos. – Kto jeszcze jest ciałem?
Wasilewski odchrząknął.
– Ja? – zakpił.
– Jeśli tak – ksiądz nie dał się zbić z tropu – to kim ty jesteś, synu? Czym jesteś?
Na szczęście jakiś pijak przerwał tę coraz dziwniejszą rozmowę. Menel zatoczył się na zakonnice, bełkocząc:
– Wy kur… Psia… Wy, kkkkhhhhur… Spier…
Roztrzaskał trzymaną w ręku butelkę o najbliższy pień drzewa, otrzymując w efekcie broń zwaną przez policję „tulipanem”, i, sepleniąc pod nosem, ruszył do ataku.
– Wy khur… pier… zarazzzzzz wasssss zapier…
– Odejdź, bracie, w pokoju – powiedziała spokojnie jedna z sióstr.
– Kur… kur… pier…
– Odejdź, bracie.
Pijak podniósł butelkę do ciosu. Zakonnica zakasała habit i kopnęła go prosto w czoło. Mężczyzna poleciał do tyłu i wyrżnął plecami o ziemię. Druga zakonnica nachyliła się nad leżącym, zapalając malutką latarkę laryngologiczną.
– Eeeee… Tracisz formę – powiedziała do koleżanki. – Nie odbił mu się na czole napis z podeszwy twojego buta.
– No jak się nie odbił? – druga dziewczyna również nachyliła się nad pijakiem. – Przecież jest!
– Eeeeee… W słowie „Adidas” brak litery „s”.
– O Jezusie mój kochany! Muszę więcej ćwiczyć.
– Cicho, baby! – przerwał im ksiądz. Obie natychmiast przybrały poprzednie pozy, ze złożonymi rękami i opuszczonymi głowami. – Wracając do naszej rozmowy – odwrócił głowę. – No cóż, niewiele sobie wyjaśniliśmy, ale też nie oczekiwałem wielkich sukcesów. Jeszcze nie teraz.
Ksiądz wstał z ławki, Wasilewski również.
– Miło mi było cię spotkać, synu. Na odchodnym muszę jednak cię ostrzec.
– Przed czym?
– Ktoś jeszcze będzie z tobą rozmawiał w tej sprawie, a wtedy uważaj na każde swoje słowo. Pamiętaj!
– Kto?
Ksiądz rozłożył ręce.
– Już niedługo.
Wykonał gest błogosławieństwa, odwrócił się i ruszył w stronę ciemnego parku. Jeszcze przez chwilę słychać było, jak ochrzania swoje zakonnice.
– Zaraz mi się wyspowiadasz za to kopnięcie! A złotówkę od starszej pani to przekażecie do Caritasu. Jak któraś sobie kupi za nią paczkę gumy do żucia, to jako pokutę dam leżenie krzyżem przez pięć godzin!
– Oooo… Gumę za złotówkę? Ksiądz wywiadowca to chyba dawno w kiosku nie kupował.
– Pewnie – dogadywała druga. – Papierosy to księdzu siostra furtianka kupuje ukradkiem na dworcu. W przebraniu.
– Tak. Jak ją raz widziałam w takiej dżinsowej mini, to mi adidasy z nóg spadły.
– Cicho, baby!!!
Wasilewski potrząsnął głową, skołowany. Był wariatem? No był. Przecież to się nie mogło zdarzyć naprawdę. Tyle że schizofrenia, nawet jakaś dziwna, to nie są omamy. A poza tym inni też ich widzieli. Choćby ten pijak z odbitym na czole napisem „Adida…”, który teraz leżał na trawie i chrapał głośno. No nie! Nie, to jest niemożliwe… To wszystko nie miało prawa się zdarzyć. Ruszył w kierunku mostu Piaskowego. Wyszarpnął z kieszeni telefon i szybko wystukał numer.