Выбрать главу

– Jeeeeeezuuuuuu… – usłyszał w słuchawce. – Stary, wiesz, która godzina?

– Zdzisiek! Ja kompletnie wariuję!

– Nie wariujesz, stary. A poza tym masz szczęście, że jeszcze komórkę miałem włączoną. Innego świra bym o tej porze nie odebrał.

– Więc sam przyznajesz, że jestem świrem?

– Odwal się. Odwal się! Przyjdź w czwartek, albo jutro umówmy się na piwo.

– Ale kompletnie mi odbiło! Mam jakieś omamy!

– Znam cię. Wszystko się niebawem wyjaśni.

– Zdzisiek…

– Rozłączam się i idę spać. Cześć.

Wasilewski zamknął panel swojej motoroli, a będąc już na moście wrzucił telefon do wody. „Wszystko się wyjaśni”? Chryste! Samo?! Miał dość. Zaszedł do hotelu na malutkiej wysepce pomiędzy mostami, przy młynie. W barze zwanym „Karczmą młyńską” strzelił dwie pięćdziesiątki ginu, zapłacił. Potem przeszedł przez wąską kładkę, której nazwy nie pamiętał. Nie pamiętał niczego, nazw tych wszystkich rzek wokół, kanałów, mostów, jazów czy śluz. Nie pamiętał niczego ze swojego popapranego życia. Miał naprawdę dość.

Wszedł do hotelu HP Plaza. W bezdusznym, amerykańskim barze łyknął koktajl „Wrocławska Noc” i o mało go nie zemdliło. Opuścił hotel. W sklepie całodobowym przy placu Bema kupił sobie piwo i papierosy, przepychając się między pijaczkami. Żałował, że nie ma z nim zakonnicy w habicie i adidasach na nogach. Piwo na świeżym powietrzu trochę go otrzeźwiło, zaszedł więc do „Check Point Charlie” – mordowni, której klienci siedzieli na piętrowych rusztowaniach i krzyczeli, ile sił w płucach. Wypił setkę czystej, jeszcze jedno piwo, zjadł doskonałe frytki. Bywalcy klepali go po ramionach, pożyczali zapalniczkę, w pijackim widzie usiłowali go przekonać, że jest fajnie. Tu przynajmniej czuł się zaakceptowany – ludzie wokół nie przypominali usłużnych, bezpłciowych kelnerów czy wymuskanych, „poprawnych” barmanów w poprzednich lokalach. Tu pulsowało życie, tu się grzało wódę, a nie sączyło jakieś zasrane koktajle. Tu się jadło, bawiło, tu można było stracić życie, ale jak się nie podskakiwało i pożyczało zapalniczkę, to wszystko było OK. Barman skakał po rusztowaniach jak małpa, obsługując stoliki. Był jedyną w miarę – w miarę! – trzeźwą osobą na sali. Co chwilę przysiadał się do jakichś znajomych i coś tam sobie sączył.

Wasilewski wyszedł z „Check Point Charlie” w dużo lepszym nastroju. Zahaczył jeszcze o tani bar na Słowiańskiej. Śmierdziało tam kuchnią i ubikacją, ale ludzie też byli OK. Potem stacja benzynowa ESSO na Trzebnickiej. Jakaś taka nierealna, przesadnie oświetlona, pusta, duża, z kilkoma ochroniarzami w czarnych strojach, którzy tu urządzili sobie nocną przystań i przerwę w rozlicznych obowiązkach. Pili kawę i opowiadali ściszonymi głosami o swoich na pewno wiekopomnych przewagach w walce ze światem przestępczym.

Kupił piwo. Jakoś udało mu się przebrnąć przez most, a właściwie dwa połączone mosty Trzebnickie. Prawie dochodził już do swojego domu, gdy zagrodziło mu drogę dwóch mężczyzn w nieskazitelnych garniturach.

– Urząd Ochrony Państwa – powiedział wyższy. – Czy pan Wasilewski?

Usiłował w miarę „niechwiejnie” kiwnąć głową. Obaj pokazali legitymacje. Kątem oka zauważył, że trzeci „garniturowiec” stoi na parkingu, trochę z tyłu.

– Czy mogę zobaczyć pański dowód osobisty?

– Pewnie… – Wasilewski o mało nie runął na plecy. Na szczęście niższy UOP-owiec miał refleks, skoczył do przodu i zdołał go podtrzymać.

– Pan pozwoli z nami.

Z pewnym trudem wsadzili go na tylne siedzenie dużego mercedesa. Dwóch funkcjonariuszy usiadło po bokach, trzeci powoził. Przez moment Wasilewskiemu wydawało się w pijanym widzie, że podobnym mercedesem kiedyś już tędy jechał. Nie tak dużym i nie tak cichym, ale… Ale też dwóch siedziało po bokach, a trzeci powoził. Chyba tylko tamci byli inaczej ubrani.

– Sen-mara, Bóg-wiara! – powiedział nagle na głos i trochę zrobiło mu się wstyd za ten głupi wyskok, jednak chłopcy w lśniących garniturach nie zwracali uwagi na swojego pasażera.

– Kawy? Alka prim? – spytał tylko jeden z tych z boku.

– Nie, dziękuję.

– Może trochę wody mineralnej? Aspirynę? Plastikową torbę?

– Nie. Postaram się wam tu nie zwymiotować, chłopaki – ziewnął rozdzierająco. – A gdyby jednak… To powiedzcie, w którą stronę się zwrócić. W lewo? W prawo?

Ci dwaj po bokach spojrzeli spłoszeni i trochę się odsunęli. Na tyle, na ile pozwalała im szeroka kanapa.

Policja drogowa zatrzymała ich tuż za przejazdem kolejowym na Żeleńskiego. Kierowca opuścił szybę, a Wasilewski znienacka nachylił w stronę policjanta zaglądającego do wnętrza samochodu.

– Wszyscyśmy tu pijani w sztok, panie władzo! – roześmiał się ze swojego dowcipu, zionąc zapachem alkoholu. – Wracamy z kolegami z imprezy – usiłował jak najbardziej bełkotać.

Dosłownie sekunda dzieliła ich od wyprowadzenia na zewnątrz przez „drogowców” i zbadania alkomatem w samochodzie ozdobionym napisem: „Popieraj swoją policję!”. Na szczęście służbowa legitymacja Urzędu uchroniła kierowcę od alkomatu i mercedes mógł ruszyć dalej. Wasilewski krzyczał jeszcze do zdumionego patrolu:

– Widzisz pan, kto teraz łapie pijaczków i odwozi do izby wytrzeźwień? UOP!!!

Agenci zachowali niewzruszone miny. Samochód skręcił w prawo; wyboista, brukowana ulica zawiodła ich do Aspy – starych zakładów tuż nad Odrą, stylizowanych na gotycką zabudowę. Nie brakowało tu wieżyczek, dziedzińców, a nawet rzeźbionych murów. Panowie w garniturach poprowadzili go do nieczynnego od lat zakładowego kina – niewielkiego budynku bez okien, zbudowanego z czerwonej cegły.

Wasilewski postanowił ich wkurzyć.

– To tak wygląda tajna melina UOP?! – wrzasnął na całe gardło.

Agenci momentalnie stracili swój wystudiowany spokój. Zdenerwowani, zaczęli się rozglądać, czy jacyś przypadkowi gapie nie usłyszeli tych wrzasków, a potem błyskawicznie pociągnęli Wasilewskiego do ukrytych w murze drzwi. Potem był malutki dziedziniec, wąski, brudny korytarz, i zaraz potem… totalna odmiana: nieskazitelnie czysty hall, szklane, odbezpieczane kodem drzwi, i wielkie pomieszczenie, oświetlone przez kilkadziesiąt jarzeniówek. Znajdowali się wewnątrz starego kina. Na środku sali stało tylko jedno biurko.

– Przywieźliśmy go – zameldował wyższy agent. – Tylko że on jest trochę, mmm, nie tego… – uderzył się kantem dłoni w szyję.

Wasilewski, oślepiony nawałą sztucznego światła, dostrzegł najpierw lśniąco białą koszulę, potem czarne szelki, a dopiero na końcu właściciela tych eleganckich elementów garderoby, który właśnie podnosił się z fotela.

– Nazywam się Robert Kraśnicki – powiedział oficer, wkładając marynarkę, która wisiała dotąd na oparciu krzesła. – Czy mogę prosić o chwilę rozmowy?

Ochrona ulotniła się momentalnie. Zostali w ogromnym pomieszczeniu sami.

– Proszę – oficer wskazał mu krzesło, które Wasilewski zajął z dużą ulgą. Kręciło mu się w głowie. Tamten napełnił szklankę wodą mineralną z butelki, potem wlał tam kilka kropel płynu z małej buteleczki i pchnął naczynie w kierunku rozmówcy.

– To skopolamina?

– Krople Inoziemcowa. Mam wrażenie, że będą panu potrzebne.

Wasilewski wypił płyn o lekkim, miętowym zapachu. Właśnie zaczynało go suszyć. Oficer przyglądał mu się z beznamiętnym wyrazem twarzy.