Выбрать главу

Maj Sjöwall

Per Wahlöö

MĘŻCZYZNA, KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ W POWIETRZU

Maj Sjöwall

Per Wahlöö

MANNEN SOM GICK UPP I RÖK

1966

Rozdział 1

Pokój był mały i obskurny. Okno bez zasłonek wychodziło na ogniotrwałą ścianę szczytową, gdzie straszyły przerdzewiałe elementy zbrojeniowe i spłowiała reklama margaryny Pellerina. Środkową szybkę w lewym skrzydle okiennym zastępował krzywo przycięty płat tektury. Tapety, których kwiatowy deseń ledwie przebijał spod sadzy i pleśni, tu i ówdzie odstawały od zmurszałej zaprawy; w kilku miejscach ktoś próbował je przykleić taśmą samoprzylepną i papierem pakowym.

W pokoju był piec, sześć mebli i jeden obraz. Pod piecem stało kartonowe pudło z popiołem i powgniatany aluminiowy kociołek do gotowania kawy.

Na łóżku, usytuowanym nogami do pieca, zalegała dziesięciocentymetrowa warstwa starych gazet, podarta pikowana kołdra i pasiasta poduszka. Obraz, który przedstawiał nagą blondynę przy marmurowej balustradzie, wisiał na prawo od pieca, dzięki czemu osoba leżąca na łóżku mogła go oglądać tuż przed zaśnięciem i tuż po obudzeniu.

Ktoś ołówkiem powiększył kobiecie sutki i narząd płciowy.

Pod oknem był okrągły stół i dwa krzesła w stylu windsorskim – jedno bez oparcia. Na blacie stały między innymi trzy butelki po wermucie, jedna butelka po oranżadzie i dwie filiżanki po kawie. Wokół przewróconej popielniczki poniewierały się pety, kapsle, zużyte zapałki, upaprane kostki cukru, otwarty scyzoryk i kawałek kiełbasy. Na zniszczonym linoleum leżała trzecia, stłuczona filiżanka po kawie i trup mężczyzny.

Najprawdopodobniej to on za życia upiększył obraz i zalepił tapetę taśmą i papierem pakowym. Miał złączone nogi, łokcie przyciśnięte do żeber i ręce tuż przy twarzy, w obronnym geście. Był w trykotowym podkoszulku, postrzępionych spodniach i dziurawych wełnianych skarpetach. Głowę i jedną drugą tułowia przygniatał kredens. Obok ciała leżało trzecie krzesło o zakrwawionym siedzeniu i z wyraźnymi odciskami dłoni na oparciu.

Podłoga była usłana odłamkami szkła – z drzwiczek kredensu i połowy butelki po winie, której górna część, zasnuta powłoką zakrzepłej krwi i zaopatrzona w białą obwódkę, wieńczyła stertę brudnych gaci pod ścianą.

Niemal perfekcyjne zdjęcie, zrobione policyjnym aparatem o szerokokątnym obiektywie, przy sztucznym świetle, z niebywałą ostrością uwydatniało najdrobniejsze szczegóły.

Martin Beck odłożył fotografię i szkło powiększające, wstał i podszedł do okna. Szwedzkie lato. Nietypowe, bo ciepłe. Na trawniku w Kristinebergsparken opalały się w bikini dwie dziewczyny. Leżały na plecach; rozrzuciły nogi, rozpostarły ramiona. Chude, to znaczy szczupłe, mogły sobie na to pozwolić. Kiedy przyjrzał im się uważniej, stwierdził, że je zna. Pracowały w jego biurze. Czyli było już po dwunastej. Pewnie rano włożyły opalacze, bawełniane sukienki i sandałki, a w porze lunchu zdjęły sukienki i rozłożyły się na trawie w parku. Praktycznie.

Z niechęcią pomyślał o rychłej przeprowadzce do nowej komendy w okolicach Västberga Allé – ruchliwej, hałaśliwej przelotówki.

Usłyszał za plecami odgłos otwieranych drzwi. Nie odwracając się, wiedział, kto wszedł do pokoju. Stenström, ich najmłodszy nabytek.

Następnemu pokoleniu policjantów śledczych przypuszczalnie w ogóle nie przyjdzie do głowy, żeby pukać.

– No i co? – zapytał Martin Beck.

– Na razie nic – odparł Stenström. – Byłem tam kwadrans temu, wciąż zaprzecza.

Martin Beck usiadł za biurkiem i jeszcze raz przyjrzał się fotografii z miejsca zbrodni. Na suficie, nad łóżkiem zawalonym gazetami, podartą pikowaną kołdrą i pasiastą poduszką widniał ślad po niegdyś wilgotnej plamie. W kształcie konika morskiego. Przy odrobinie dobrej woli można by się doszukać podobieństwa do syrenki. Ciekawe, czy mężczyzna rozciągnięty na linoleum miał równie bujną wyobraźnię.

– Ale to bez znaczenia – nadgorliwie dorzucił Stenström. – I tak go zamkniemy na podstawie dowodów rzeczowych.

Martin Beck zbył tę uwagę milczeniem i wskazał na plik raportów, które Stenström położył na biurku.

– Co to jest?

– Protokoły przesłuchań z Sundbybergu.

– Zabieraj tę makulaturę. Od jutra jestem na urlopie. Daj to Kollbergowi. Albo komu ci się żywnie podoba.

Martin Beck poszedł z fotografią piętro wyżej i otworzył drzwi do pokoju Kollberga i Melandera.

Tutaj było dużo cieplej; pewnie dlatego, że pozamykali okna i zaciągnęli zasłonki. Kollberg i podejrzany siedzieli nieruchomo po obu stronach biurka. Wysoki Melander stał przy oknie, z fajką w zębach, z założonymi rękami, i nie odrywał wzroku od podejrzanego. Na krześle obok drzwi czuwał klawisz. Miał na sobie spodnie od munduru i błękitną koszulę. Na prawym kolanie leżała służbowa czapka. Nie licząc szelestu obracających się szpul magnetofonu, w pokoju panowała cisza. Martin Beck zatrzymał się za Kollbergiem. Milczał. O szybę tłukła się osa. Kollberg zdjął marynarkę i rozpiął kołnierzyk. Mimo to koszula na plecach była mokra od potu. Ciemna plama niespiesznie zmieniała kształt, rozpełzała się po kręgosłupie.

Po drugiej stronie biurka siedział niski łysawy mężczyzna. Niechlujnie ubrany, zaciskał na poręczy krzesła zniszczoną dłoń; pod resztkami poogryzanych paznokci widniały czarne obwódki. Chorobliwie wymizerowaną twarz znaczył wyraz rezygnacji. Lekko drżała mu broda, oczy miał zmętniałe, załzawione. Zalkał, po policzkach spłynęły dwie łzy.

– No tak – ponuro odezwał się Kollberg. – Więc waliłeś go w głowę butelką, dopóki się nie rozbiła.

Mężczyzna przytaknął.

– Potem, kiedy leżał na podłodze, okładałeś go krzesłem. Ile razy go uderzyłeś?

– Nie wiem. Niedużo. Ale sporo.

– No właśnie. A potem przewróciłeś na niego kredens i wyszedłeś. Co w tym czasie robił Ragnar Larsson? Nie próbował się włączyć, nie próbował cię powstrzymać?

– Nie. Nic nie robił. Wisiało mu to.

– Nie kłam.

– Spał. Urżnął się w trupa.

– Mów głośniej.

– Zasnął na łóżku. Nic nie widział, nic nie słyszał.

– A jak się zbudził i przejrzał na oczy, to poszedł na policję. No dobrze, na razie wszystko jasne. Tylko jednego nie rozumiem. Dlaczego? Przecież tego dnia w piwiarni spotkaliście się pierwszy raz w życiu.

– Bo wyzywał mnie od pieprzonych nazistów.

– Każdy policjant słyszy to kilka razy w tygodniu. Tabuny ludzi wymyślało mi od nazistów, gestapowców albo jeszcze gorzej, ale nigdy nikogo z tego powodu nie zabiłem.

– Powtarzał raz po raz: „pieprzony nazista, pieprzony nazista, pieprzony nazista”, i kwiczał jak świnia. I tak bez końca. No i śpiewał.

– Śpiewał?

– No. O Hitlerze. Zęby mnie wkurzyć. Drażnił się ze mną.

– Yhm. A nie sprowokowałeś go do tego?

– Powiedziałem, że moja matka była Niemką. Ale na samym początku.

– Zanim zaczęliście pić u niego w domu?

– Tak. Wtedy powiedział, że to nieważne, jaką ma się matkę.

– I kiedy chciał pójść do kuchni, wziąłeś butelkę i rąbnąłeś go od tyłu, tak?

– No.

– Upadł?

– Jakby przyklęknął. Pociekła mu krew. Powiedział: „Teraz dostaniesz za swoje, ty pierdolony nazistowski pokurczu”.

– I biłeś go dalej?

– Miałem… pietra. Był ode mnie większy i… pan nie wie, jakie to uczucie… wszystko wiruje, mieni się w oczach… nie panowałem nad sobą, nie wiedziałem, co robię.