Выбрать главу

Kruchuteńcy, ci, co przeżyli czasy wielkiego zła, siedzieli w wiklinowych fotelach w skrawku cienia pod ścianą. Na jego widok przyjaźnie pokiwali głowami.

Pięć minut później stanął przed dwupiętrową kamienicą numer sześć na Venetianer út. Nic nie wskazywało na to, że mieści się tutaj pensjonat. No, może tylko parkujące tuż obok samochody z zagranicznymi tablicami rejestracyjnymi.

W holu spotkał kierowniczkę, tęgą kobietę około pięćdziesiątki.

– Frau Boeck?

– Tak. Niestety, mamy komplet – odparła płynną niemczyzną.

– Szukam pani Ari Boeck.

– To moja bratanica. Pierwsze piętro, drugie drzwi po prawej – powiedziała i odeszła.

No, proszę. Szastprast i po krzyku. Martin Beck stał przez chwilę pod wskazanymi, białymi drzwiami. Słyszał, że ktoś jest w środku. Cicho zapukał i drzwi natychmiast się otworzyły.

– Fräulein Boeck?

Dziewczyna sprawiała wrażćnie kompletnie zaskoczonej. Chyba na kogoś czekała. Miała na sobie ciemno-niebieski dwuczęściowy kostium kąpielowy. W prawej dłoni trzymała zieloną gumową maskę do nurkowania z fajką. Szeroko rozstawiła stopy, lewa dłoń znieruchomiała na zamku, jakby nagle chwycił ją paraliż. Krótkie ciemne włosy, wydatne rysy twarzy, gęste czarne brwi, szeroki prosty nos, pełne wargi. Zdrowe nierówne zęby; dolne przysłonięte koniuszkiem języka. Zamarła z półotwartymi ustami, jakby chciała coś powiedzieć. Mierzyła nie więcej niż metr pięćdziesiąt pięć. Silna, proporcjonalna budowa ciała, umięśnione ramiona, szerokie biodra, dość wąska talia. Nogi muskularne, małe szerokie stopy, proste palce. Intensywna opalenizna, gładka i sprężysta skóra, zwłaszcza na brzuchu. Wygolone pachy. Duże piersi, poniżej jasny meszek, spod gumek na udach wystawały pojedyncze czarne kręcone włosy. Mogła mieć dwadzieścia dwa, góra dwadzieścia trzy lata. Choć nie grzeszyła urodą, jeśli przyjąć utarte kanony piękna, stanowiła w najwyższym stopniu funkcjonalny okaz rodzaju ludzkiego.

Pytające spojrzenie w dużych piwnych oczach.

– Tak, to ja – odezwała się po dłuższej chwili. – Pan do mnie?

Mówiła po niemiecku tylko ciut gorzej niż stryjenka.

– Szukam Alfa Matssona.

– A kto to jest?

Z jej reakcji zszokowanego dziecka nie potrafił wywnioskować, czy to nazwisko zrobiło na niej jakieś wrażenie. Całkiem możliwe, że nigdy go nie słyszała.

– Szwedzki dziennikarz – wyjaśnił. – Ze Sztokholmu.

– Że niby tu mieszka? Teraz nie mamy żadnych Szwedów. Na pewno pan się pomylił. – Namyślała się, marszcząc brwi. – Ale skąd pan zna moje nazwisko?

Jej pokój niczym się nie różnił od typowych pokoi w pensjonatach. Na meblach leżały porozrzucane ubrania. Z tego, co udało mu się zobaczyć, wyłącznie damskie.

– Matsson dał mi te namiary. To mój dobry znajomy.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

– Bardzo dziwne.

Z tylnej kieszeni spodni wyjął paszport Matssona i otworzył na stronie ze zdjęciem.

Uważnie mu sie przyjrzała.

– Nie. Nigdy go nie widziałam. – Umilkła na moment. – Zgubiliście się?

Zanim Martin Beck zdążył cokolwiek powiedzieć, usłyszał za plecami ciche kroki i odsunął się. Do pokoju wszedł trzydziestoparoletni blondyn średniego wzrostu. Był w kąpielówkach, niezwykle krzepki i równie wspaniale opalony jak dziewczyna. Stanął za nią i znad jej ramienia z zainteresowaniem zerknął na zdjęcie Matssona.

– Kto to? – odezwał się po niemiecku.

– Nie wiem. Ten pan stracił go z oczu. Myślał, że tu mieszka.

– Stracił z oczu – powtórzył za nią blondyn. – Niedobrze. I nie ma przy sobie paszportu. Wiem, jaki to kłopot. W mojej branży…

Dla żartu chwycił gumkę w kostiumie kąpielowym dziewczyny, naciągnął do oporu i puścił. Trzask! Spojrzała na niego, niezadowolona.

– To co, jedziemy popływać? – spytał mężczyzna.

– Tak. Jestem gotowa.

– Ari Boeck – powiedział Martin Beck. – Znam to nazwisko. Czy pani nie jest pływaczką?

Miała rozbiegane oczy.

– Już nie.

– Czy nie była pani kiedyś na zawodach w Szwecji?

– Byłam. Raz. Dwa lata temu. Zajęłam ostatnie miejsce. To dziwne, że dał panu mój adres.

Blondyn popatrzył na nią pytająco. Milczeli. Martin Beck schował paszport.

– No cóż, do widzenia. Przepraszam za najście.

Dziewczyna po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Do widzenia.

– Mam nadzieję, że znajdzie pan kolegę – powiedział blondyn. – Czy szukał go pan na kempingach przy łaźniach rzymskich po drugiej stronie rzeki? Tam jest mnóstwo ludzi. Może się pan przeprawić statkiem.

– Pan jest Niemcem, prawda?

– Tak. Z Hamburga.

Blondyn zmierzwił krótkie włosy dziewczyny. Delikatnie pogłaskała go po torsie grzbietem lewej dłoni. Martin Beck odwrócił się i odszedł.

W holu nikogo nie było. Na półce za stołem – namiastką kontuaru – leżał stos paszportów. Na wierzchu fiński, a pod nim dwa w charakterystycznym kolorze mchu. Niby mimochodem wyjął jeden, otworzył i zobaczył parę szklanych oczu, które widział na progu pokoju Ari Boeck. „Tetz Radeberger, pracownik biura podróży, Hamburg, rok urodzenia: 1935”. Najwyraźniej nie zadali sobie trudu, żeby go okłamywać.

W drodze powrotnej szczęście mu nie dopisało, bo trafił na nowoczesny statek z zadaszonym pokładem i mruczącym dieslem. Tym razem pasażerów było niewielu. W najbliższym sąsiedztwie Martina Becka siedziały dwie staruszki w pstrokatych chustach, z białymi tłumokami.

Pewnie ze wsi. Nieco dalej siedział mężczyzna w średnim wieku, w brązowym filcowym kapeluszu, z teczką i poważną, urzędniczą miną.

Wysoki gość w niebieskim garniturze niemrawo strugał jakiś kijek. Tuż obok wyjścia stał umundurowany policjant. Pojadając obwarzanki z papierowego rożka, od czasu do czasu zamieniał kilka słów z niskim, dobrze ubranym mężczyzną – łysym, z czarnym wąsikiem. Poza tym płynęła młoda para z dwójką uroczych dzieci. To wszystko.

Martin Beck z ponurą miną lustrował współpasażerów. Jego ekspedycja okazała się porażką. Nic nie przemawiało za tym, żeby Ari Boeck mijała się z prawdą.

W głębi duszy przeklinał swój niedorzeczny odruch, który skłonił go do podjęcia się tego bezsensownego zadania. Miał minimalne szanse, żeby się z nim uporać. Był wyjałowiony z pomysłów. Nawet gdyby je miał, brakowałoby mu środków do wprowadzenia ich w czyn.

Najbardziej dręczyło go to, że wcale nie kierował się impulsem. Po prostu zareagował jak rasowy policjant. Z tego samego powodu Kollberg poświęcił swój czas wolny. To coś w rodzaju choroby zawodowej, która zmuszała go do przyjmowania wszystkich zadań i stawania na głowie, żeby się z nich jak najlepiej wywiązać.

Wrócił do hotelu kwadrans po czwartej. Sala jadalna była zamknięta. Przepadł mu lunch. Udał się do swojego pokoju, wziął prysznic i włożył szlafrok. Łyknął whisky z butelki, którą kupił w samolocie. Ohyda. Poszedł do łazienki i umył zęby. Potem wychylił się przez okno i z łokciami na szerokim parapecie patrzył na statki. Nie sprawiło mu to jednak szczególnej przyjemności. Poniżej, w restauracji siedział pasażer, którego widział w drodze powrotnej z Újpestu, ten w niebieskim garniturze. Na stoliku stało piwo. Wciąż strugał kijek.

Martin Beck zmarszczył brwi i wyciągnął się na skrzypiącym łożu.

Jeszcze raz przeanalizował sytuację. Prędzej czy później będzie musiał skontaktować się z policją. Nader wątpliwe przedsięwzięcie, nikomu by się nie uśmiechało; jemu też.

Resztę czasu, jaki mu pozostał do kolacji, przeleniuchował w fotelu w holu. Naprzeciwko siedział szpakowaty mężczyzna z sygnetem na małym palcu, czytał jakąś węgierską gazetę i popijał kawę. Ten sam, który wpatrywał się w niego przy śniadaniu. Martin Beck długo mu się przyglądał. Szpakowaty nie zwracał uwagi na otoczenie.