Выбрать главу

– Tak. Belgijski student zgubił paszport w hostelu Ifjúság.

– Kiedy?

– Na razie nie możemy tego ustalić. Przyjechał w piątek po południu dwudziestego drugiego lipca. Alf Matsson zgłosił się tego samego dnia wieczorem.

– To by się zgadzało.

– Prawda? Kłopot polega na tym, że ten młody człowiek, Roeder, jest na Węgrzech pierwszy raz i nie zna naszych procedur. Uznał za rzecz oczywistą, że paszport odbiera się dopiero w momencie opuszczania hotelu. Ponieważ miał rezerwację na trzy tygodnie, w ogóle o tym nie myślał i poprosił o paszport dopiero w poniedziałek, czyli tego samego dnia, kiedy się poznaliśmy. Był mu potrzebny do załatwienia bułgarskiej wizy. To naturalnie jego wersja.

– Może być prawdziwa.

– Oczywiście. W recepcji są przekonani, że Roeder wziął paszport następnego dnia rano, czyli dwudziestego trzeciego, kiedy Matsson przeniósł się z Ifjúság do Duny i przepadł bez wieści. Roeder przysięga, że nie brał paszportu, a personel jest absolutnie pewien, że paszport leżał w jego przegródce w piątek wieczorem, powinien go zatem odebrać w sobotę rano. Takie są procedury.

– Czy ktoś z pracowników pamięta, że dostał go z powrotem?

– Nie. Nie można tego od nich wymagać. O tej porze roku często mają po pięćdziesiąt paszportów dziennie i tyle samo wydają. Poza tym kto inny sortuje je wieczorem i wkłada do przegródek, a kto inny wydaje następnego dnia.

– Czy widział pan Roedera?

– Tak. Został w hostelu. Ambasada załatwia mu powrót.

– No i jak? Jest podobny?

– Ma brodę. Sądząc z fotek, nie są zbyt podobni. Ale rzadko przypominamy siebie na starych zdjęciach paszportowych. Równie dobrze ktoś mógł w nocy ukraść jego paszport. Nic prostszego. Recepcjonista jest sam, czasami musi się odwrócić albo na chwilę wyjść. A kontrolerzy nie mają czasu na studiowanie twarzy, kiedy przez granicę przelewają się tłumy turystów. Jeśli pański rodak wziął paszport Roedera, równie dobrze mógł na nim wyjechać z Węgier. – Szluka milczał przez chwilę. – W każdym razie ktoś to zrobił.

Martin Beck wyprostował się.

– To pewne?

– Tak. Otrzymałem wiadomość dwadzieścia minut temu. Mamy zezwolenie Roedera na wyjazd. Odebrała je policja graniczna w Hegyeshalom w sobotę po południu dwudziestego trzeciego lipca. Od pasażera pociągu ekspresowego Budapeszt–Wiedeń. Pasażerem nie mógł być Roeder, bo wciąż u nas jest. – Szluka zawahał się. – Znaczyłoby to, że Matsson opuścił Węgier.

– Nie – powiedział Martin Beck. – On tam w ogóle nie był.

Rozdział 24

Martin Beck źle spał i wcześnie się obudził. Mieszkanie w Bagarmossen wydawało się nijakie, bez wyrazu, wszystkie dobrze mu znane sprzęty ani go ziębiły, ani grzały. Wziął prysznic. Ogolił się. Wyjął odprasowany szary garnitur. Ubrał się z niezwykłą starannością. Wyszedł na balkon. Nie padało. Spojrzał na termometr. Szesnaście stopni. Jak na słomianego wdowca przystało, zjadł obrzydliwe śniadanie (popił sucharki herbatą) i czekał.

Kollberg był o dziewiątej w towarzystwie Stenströma. Pojechali na komendę.

– Jak poszło? – zapytał Martin Beck.

– Tak sobie. – Stenström wertował notatnik. – Molin pracował w sobotę. To pewne. Siedział w redakcji od ósmej rano. W piątek nie ruszał się z domu, odsypiał trudy pijackiej nocy. Trochę się poprztykaliśmy o to spanie. Powiedział, że nie spał, bo miał doła. „Nie wiesz, pędraku, co to znaczy mieć doła i leżeć w wyrze z lękościskiem? Nadajesz się na policjanta, bo ni cholery nic nie rozumiesz”. Zapisałem słowo w słowo.

– A niby czemu miał lękościsk? – zapytał Kollberg.

– Chyba sam tego nie wiedział. Nie pamiętał, co robił w nocy z czwartku na piątek. I wcale się tym nie przejął. W ogóle był okropnie bezczelny i nabzdyczony.

– Dalej – przynaglił go Martin Beck.

– Niestety, wczoraj się pomyliłem, mówiąc, że Lund i Kronkvist są czyści. Okazało się, że na Lidingö z dziewczynami pojechał nie Kronkvist, tylko Fors. Za to Kronkvist pojechał z Lundem do Karlstadu. Nie w piątek, tylko w sobotę. Trochę to zagmatwane, ale nie wydaje mi się, żeby Lund kłamał, kiedy podawał pierwszą wersję. Nie bardzo pamiętał. On i Kronkvist byli najbardziej pijani z całej paczki. Lundowi wszystko się pomieszało. Fors był przytomniejszy i wyjaśnił mi, co i jak. Ledwie przyjechali do mieszkania panny Svensson, Lundowi urwał się film i cały piątek miał z głowy. W sobotę rano zadzwonił do Forsa, który go stamtąd zabrał, i poszli do knajpy. Do baru Opera, nie do restauracji Pod Cynowym Pucharem, jak myślał Lund. Kiedy Lund coś przekąsił i wypił dwa piwa, przejrzał na oczy, wrócił do domu, zabrał sprzęt fotograficzny i pojechali z Kronkvistem do Karlstadu. Kronkvist był wtedy u siebie.

– A co robił wcześniej?

– Leżał w domu, czuł się pod psem. Pewne jest tylko to, że był tam w sobotę o wpół do piątej po południu.

– Sprawdziłeś?

– Tak. Wieczorem przyjechali do hotelu w Karlstadzie. Kronkvist też cierpiał na lękościsk. Tak mi powiedział. A Lund powiedział, że na nic nie cierpiał, bo za dużo wypił. Aha, Lund nie nosi brody. Zapisałem to.

– Aha.

– Gunnarsson miał lepszą pamięć. W piątek siedział w domu i pisał. W sobotę był w redakcji przed południem i wieczorem, żeby oddać różne artykuły.

– Wiesz to na sto procent?

– Tego bym nie powiedział. Redakcja jest duża, nie znalazłem nikogo, kto by to potwierdził. W każdym razie na pewno podrzucił jeden artykuł, ale mógł to zrobić rano albo wieczorem.

– Paszporty?

– Zaraz. Pia Bolt też była dość przytomna. Ale nie chciała powiedzieć, gdzie spędziła noc z czwartku na piątek. Odniosłem wrażenie, że z kimś się przespała i wolała nie mówić, z kim.

– To całkiem prawdopodobne – przyznał Kollberg. – W końcu był czwartek i w ogóle.

– Co masz na myśli? – zapytał Stenström.

– Nic. Może numerek nie był popisowy.

– Dalej – powiedział Martin Beck.

– W sobotę od jedenastej przed południem była u mamy. Dyskretnie sprawdziłem. A teraz paszporty. Molin nie chciał mi pokazać. Powiedział, że nie będzie się legitymował we własnym domu. Lund ma prawie nowy paszport. Jest fotografem i dużo jeździ. Ostatni stempel przybili mu na Arlandzie szesnastego czerwca. Wracał z Izraela. Chyba się zgadza.

– Nie chciał pokazać paszportu – wtrącił Kollberg. – I położyłeś uszy po sobie?

– Pia Bolt dwa lata temu była tydzień na Majorce. I to wszystko. Kronkvist ma stary paszport. Wygląda jak główka kapusty, jest pobazgrany i zniszczony. Ostatni stempel przystawili mu w maju w Göteborgu, kiedy przyjechał z Anglii. Gunnarsson też ma stary paszport, ale w ciut lepszym stanie. Są tam stemple z Arlandy, wyjazd siódmego maja i powrót dziesiątego maja. Powiedział, że był w zakładach Renault w Billancourt. Francuzi najwyraźniej nie stemplują paszportów.

– Tak, to prawda – wtrącił Martin Beck.

– Wszystkich nie zdążyłem przepytać. Krister Sjöberg był w domu z rodziną, mieszka w Älvsjö. Meredith to Amerykanin, w dodatku kolorowy.

– Możemy go olać – powiedział Kollberg. – I tak nie moglibyśmy go przyskrzynić, bo by nas hipisi obdarli ze skóry.

– Głupi jesteś.

– A to mi nowina! Myślę, że nie musisz kontynuować.

– Tak – zgodził się Martin Beck. – To nam wystarczy.

– Wiecie, kto to jest? – zapytał Stenström.

– Tak nam się przynajmniej wydaje.

– Kto?

Kollberg przeszył Stenströma wzrokiem.

– Ruszże mózgownicą, człowieku. Czy to Alf Matsson był w Budapeszcie? Czy Matsson wziąłby z sobą tyle szmalu na towar i zostawił wszystko w walizce w hotelu? Czy Matsson podrzuciłby klucz pod drzwi komendy policji? Powinien ją raczej omijać szerokim łukiem, prawda? Dlaczego Matsson w ogóle miałby w taki sposób aranżować własne zniknięcie?