Выбрать главу

Może Matsson siedzi sobie teraz w hotelu i je kolację, dzięki czemu on jutro będzie mógł wrócić na zasłużony urlop.

Zapaliły się tabliczki świetlne: „No smoking. Please fasten seatbelts”. I to samo po rosyjsku.

Kiedy samolot przestał kołować i zgasły silniki, Martin Beck pokonał pieszo krótki odcinek dzielący pasażerów od hali przylotów. Mimo późnej pory było ciepło.

Dość długo czekał na torbę, swój jedyny bagaż, prędko się za to uporał z formalnościami paszportowymi i celnymi. Przeciął olbrzymią halę okoloną wianuszkiem sklepów i wyszedł przed budek. Do miasta było chyba daleko; widział tylko światełka lotniskowe.

Dwie starsze panie wsiadły do jedynej taksówki stojącej na pobliskim placyku. Trochę sobie poczekał na następną i kiedy przejeżdżali przez przedmieścia i ciemne dzielnice fabryczne, poczuł głód. Miał nadzieję, że zje w hotelu, choć znał tylko jego nazwę i wiedział, że właśnie tam mieszkał Alf Matsson, zanim zniknął.

Dotarli do centrum. Szerokie ulice, przestronne place. Mało ludzi i latarni.

Przez chwilę sunęli szeroką aleją handlową, z oświetlonymi witrynami sklepów, po czym zanurzyli się w węższe, ciemniejsze zaułki. Martin Beck nie miał zielonego pojęcia, w jakiej części miasta się znajduje, i uparcie wypatrywał rzeki.

Taksówka zatrzymała się przed wejściem do hotelu. Martin Beck lekko się pochylił, przeczytał lśniącą czerwienią nazwę i dopiero wtedy zapłacił.

Chyba dość dużo – przeszło setkę w miejscowej walucie. Nie pamiętał kursu forinta do korony, ale podejrzewał, że nie był wysoki.

Drzwi taksówki otworzył starszy, siwowąsy mężczyzna w zielonej liberii i wziął jego bagaż. Martin Beck poszedł za nim. Minąwszy obrotowe drzwi, znalazł się w wielkim holu. W lewym rogu była recepcja. Recepcjonista mówił po angielsku. Martin Beck zostawił paszport i spytał, czy mógłby zjeść kolację. Mężczyzna wskazał na przeszklone drzwi, poinformował, że jadalnia jest otwarta do dwunastej, po czym podał klucz czekającemu tuż obok windziarzowi, który wziął torbę Martina Becka i ruszył do windy.

Rozklekotany dźwig powolutku zawiózł ich na pierwsze piętro. Pewnie był równie wiekowy jak obsługujący go staruszek. Martin Beck usiłował go uwolnić od swojego bagażu. Niestety, bez powodzenia. Poszli długim korytarzem, dwa razy skręcili w lewo, w końcu mężczyzna zatrzymał się przed ogromnymi, podwójnymi drzwiami, otworzył je i wniósł torbę do środka. Pokój miał co najmniej cztery metry wysokości. Stały w nim duże mahoniowe meble. Martin Beck zajrzał do łazienki; pojemna wanna, staroświeckie krany, prysznic. Położył się na łóżku. Bardzo wygodne i bardzo skrzypiące. Wysokie okna, wewnętrzne okiennice, ciężkie białe firany. Otworzył okiennice i wyjrzał. Ciut niżej paliła się gazowa latarnia, rzucając żółto-zielony blask. Daleko zobaczył światła i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że od świateł dzieli go rzeka. Otworzył okno i wychylił się. Kamienna balustrada, na niej donice z kwiatami, w jej obrębie – rzęsiście oświetlone – stoły i krzesła. Kapela grała walca Straussa.

Między hotelem a rzeką biegła ulica, przecięta szynami tramwajowymi, przy której rosły drzewa i płonęły gazowe latarnie, na nabrzeżu stały ławki i donice z kwiatami. Po prawej i po lewej dostrzegł mosty. Zostawił okno otwarte i zszedł na kolację. Za przeszklonymi drzwiami był hol, a w nim głębokie fotele, ławy i lustra na dłuższej ścianie. Dwa schody w górę prowadziły do jadalni; w głębi siedzieli muzycy, których słyszał u siebie w pokoju. W przeogromnej jadalni rzucały się w oczy dwie mahoniowe kolumny i balkon na trzech ścianach, wysoko pod sufitem. Przy drzwiach stało trzech kelnerów w brunatnych marynarkach z czarnymi wyłogami.

Ukłonili się i chóralnie go powitali. Czwarty kelner, który natychmiast podbiegł, wskazał mu stolik blisko okna i kapeli.

Martin Beck długo wertował menu, zanim znalazł niemiecką wersję.

Chwilę później pochylił się nad nim siwowłosy kelner o wdzięcznej fizjonomii boksera.

– Very gut Fischsuppe, gentleman – powiedział.

Martin Beck natychmiast się zdecydował na zupę rybną.

– Barack? – spytał kelner.

– A co to jest? – odparł pytaniem Martin Beck po niemiecku i po angielsku.

– Very gut aperitif.

Martin Beck wypił aperitif o nazwie barack. Kelner wyjaśnił mu, że barack palinka to węgierska morelówka.

Zjadł czerwoną zupę rybną, porządnie przyprawioną papryką.

Rzeczywiście była pyszna.

Zjadł cielęcinę w ostrym sosie paprykowym z kartoflami i wypił butelkę czeskiego piwa.

Kiedy na koniec wypił kawę i jeszcze jeden kieliszek palinki, zmogła go senność i poszedł prosto do swojego pokoju.

Zamknął okno i okiennice i położył się do łóżka. Zaskrzypiało.

Wdzięcznie skrzypi, pomyślał i zasnął.

Rozdział 6

Martina Becka obudziło chrapliwe wycie. Kiedy gwałtownie mrugał oczami w półmroku, żeby dojść do siebie, wycie powtórzyło się dwa razy.

Przewrócił się na bok i sięgnął po zegarek leżący na nocnej szafce. Za dziesięć dziewiąta. Łoże zaskrzypiało dostojnie. Może kiedyś wydawało z siebie równie majestatyczne odgłosy pod ciężarem Conrada von Hötzendorfa. Przez okiennice sączyło się światło. W pokoju było bardzo ciepło.

Podniósł się, poszedł do łazienki i niemal jak każdego ranka, kasłał dobrą chwilę. Potem wypił łyk wody mineralnej, włożył szlafrok, odemknął okiennice i otworzył okno. Różnica między ciemnością pokoju i oślepiającym blaskiem na zewnątrz była porażająca. Widok również.

Poniżej, z północy na południe spokojnie płynął Dunaj, wprawdzie niezbyt niebieski, ale szeroki, imponujący i niewątpliwie piękny. Po drugiej stronie wznosiły się dwie łukowate góry, jedna zwieńczona pomnikiem, druga – zamkiem opasanym murem. Na zboczach nieśmiało przycupnęły domy mieszkalne, dalej niebieszczyły się wzgórza usiane willami. A więc to była ta słynna Buda, serce kultury środkowoeuropejskiej. Martin Beck podziwiał panoramę, wsłuchując się w szepty wiatru historii. Tam Rzymianie założyli wspaniałe Aquincum, stamtąd artyleria Habsburgów obróciła Peszt w gruzy w okresie walk niepodległościowych w 1849, tam faszyści Szálasiego i oddziały SS Generalleutnanta Pfeffera-Wildenbrucha jeszcze przez miesiąc, na przedwiośniu 1945, bronili się z bezsensownym heroizmem, o czym opowiadał mu nie bez dumy pewien leciwy strzałokrzyżowiec, którego spotkał w Szwecji.

Przy nabrzeżu cumował biały parowiec kołowy z czeską, niebiesko-białoczerwoną flagą smętnie zwisającą w upale i turystami opalającymi się na pokładowych leżakach. A zbudził go jugosłowiański holownik kołowy, wolniutko sunący w górę rzeki. Był duży i stary, miał dwa asymetrycznie nachylone kominy i ciągnął za sobą sześć załadowanych barek. Na ostatniej zobaczył linę rozciągniętą od sterówki do małego dźwigu usytuowanego między lukami. Młoda kobieta w chustce i kombinezonie roboczym jakby nigdy nic wyjmowała z koszyka dziecięce ubranka i starannie je rozwieszała, nie zwracając uwagi na uroki nadbrzeżnych bulwarów. Po lewej cieszył oczy most łukowy, długi, smukły, prowadzący ku górze, na której stał odlany z brązu posąg kobiety trzymającej nad głową liść palmowy. Po moście jeździły samochody, autobusy i tramwaje, roiło się od pieszych. Holownik dopłynął do mostu po prawej, co obwieścił ochrypłymi rykami, informując, ile ciągnie za sobą barek, i pochyliwszy kominy ku dziobowi i rufie, wśliznął się pod niskie sklepienie. Pośrodku brał kurs na nabrzeże malutki parostatek, który zakończył manewr, przybijając z milimetrową perfekcją do pontonowego pomostu. Nieprzebrane mnóstwo ludzi zeszło na ląd i tyle samo weszło na pokład.